Z Widzewem w życiorysie: Od kopalni w Donbasie do fotela wiceprezesa
Ładowanie...

Global categories

10 January 2021 17:01

Z Widzewem w życiorysie: Od kopalni w Donbasie do fotela wiceprezesa

Za nami rok jubileuszu 110-lecia klubu, podczas którego w klubowych mediach przypomnieliśmy wiele ważnych wydarzeń i postaci w dziejach RTS Widzew Łódź.

W tym roku akcentów dotyczących przeszłości klubu będzie mniej, ale nie zapominamy o bogatej i zarazem interesującej historii Widzewa oraz osobach, które ją tworzyły. Dlatego zapraszamy do lektury nowego, weekendowego cyklu "Z Widzewem w życiorysie".

Na początek postać wyjątkowa w historii klubu z alei Piłsudskiego, bo pamiętająca jeszcze czasy z okresu II wojny światowej i mająca dużą wiedzę o tym, co działo się z Widzewem w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. To Waldemar Muzolf, który w lipcu ubiegłego roku skończył 91 lat. Pan Muzolf w przeszłości był wieloletnim działaczem RTS Widzew Łódź, który między innymi zarządzał starą klubową halą sportową oraz kilkoma sekcjami.

widzew.com: Jakie są pana najwcześniejsze wspomnienia związane z Widzewem?

Waldemar Muzolf: - Miałem wtedy 10 lat i byłem uczestnikiem jednego z dziwnych meczów drużyny piłkarskiej Widzewa w 1939 roku. Już w czasie, gdy Łódź była zajęta przez Niemców. To było albo w drugiej połowie września, albo w październiku, bo jeszcze było ciepło. Właśnie wtedy zorganizowano taki "dziki" mecz. Piłkarze Widzewa spotkali się z zespołem Astoria, który miał siedzibę w domu, w którym mieszkałem wtedy. I ci zawodnicy z Astorii zawsze mnie brali ze sobą na mecze, bo jak na swój wiek byłem dobrze wysportowany i grałem w piłkę. Tacy jak ja byli potrzebni, bo mecze rozgrywało się na dzikich boiskach, gdzie na przykład nie było normalnych bramek i ktoś musiał pilnować, żeby po strzałach piłka gdzieś nie przepadła lub poleciała za daleko.

Czyli wystąpił pan wtedy w roli kibica?

- Właśnie wtedy w meczu w zespole Astorii zabrakło jednego zawodnika i wzięli mnie do drużyny na prawe skrzydło i tak zagrałem przeciwko widzewiakom. Spotkanie rozegrano na rogu ulic Rokicińskiej i Niciarnianej. Tam stały wtedy domki drewniane Kunitzera, a przed nimi był duży plac i na nim dzikie boisko zrobione. Z drugiej strony były mury Wifamy. Na to spotkanie wtedy przyszło około dwudziestu kibiców, bo był to nielegalny mecz.

Potem, w czasie wojny i okupacji, brał pan udział w nielegalnych rozgrywkach piłkarskich w Łodzi?

- Nie, akurat wtedy byłem za to za młody. Było to jedno spotkanie, o którym wspomniałem, a lata okupacji upłynęły mi na innych zainteresowaniach i zajęciach.

Jednak koniec wojny nie okazał się dla pana czymś pozytywnym...

- Mając niespełna 16 lat zostałem aresztowany przez Rosjan w maju 1945 roku i wywieziony do obozu pracy w Związku Radzieckim. Dziewięć dni wraz z innymi więźniami jechałem w wagonie, siedząc cały czas przykucniętym. Co drugi dzień rzucali nam po bochenku chleba do wagonów i tak jakoś przeżyłem ten transport. Na miejscu przydzielono mnie do pracy w kopalni w Donbasie. Jako, że byłem jednym z najmłodszych, to nadawałem się do wszystkiego.

Dlaczego został pan tam wywieziony?

- Tam nie mieli ludzi i nie miał kto pracować tuż po wojnie, więc łapali kogo się dało pod byle pretekstem, żeby tam jechał do tych radzieckich zakładów pracy.

To właśnie podczas pracy w kopalni uległ pan poważnemu wypadkowi?

Byłem pomocnikiem maszynisty i przez swoją nieuwagę, bo chciałem być za bardzo porządny, złapałem za jedno urządzenie i mi pocięło lewą rękę. Po tym wypadku wróciłem do kraju, ale nie od razu. Najpierw zostałem zawieziony ze Związku Radzieckiego do... sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech, gdzie przeszedłem leczenie i kwarantannę po wypadku. Potem Bóg pozwolił, że mogłem wrócić do Polski, ale sam musiałem o to zadbać.

Mimo tak poważnego urazu i utraty lewej ręki wrócił pan do sportu?

- Po powrocie ze Związku Radzieckiego w 1947 roku zostałem zawodnikiem Łodzianki. Pół sezonu trenowałem, a potem przez pół sezonu grałem w tym zespole w piłkę nożną, w juniorach. Potem musiałem zrezygnować, bo miałem już 18 lat i skończył się dla mnie wiek juniora. I właśnie wtedy zagrałem w barwach Łodzianki przeciwko Widzewowi, ale już na jego boisku, w normalnym meczu. Byłem najmłodszy w drużynie, ale byłem takim sprytnym zawodnikiem. Takim, co potrafił przeszkadzać na boisku. Graliśmy też wtedy przeciwko zespołom Metalowca Łódź i Zakładów Włókienniczych przy ulicy Kilińskiego.

Radził pan sobie na boisku mimo tego, że był inwalidą?

- Byłem wygimnastykowany i dobrze zbudowany. Mówili mi wtedy, że "taki wysportowany chłopak, ale bez ręki". Z tym sobie dawałem radę, ale w piłkę grać było mi trudno, bo jak upadałem, to miałem problemy z podniesieniem się z boiska. A przecież podczas gry na boisku nietrudno o upadek. Próbowałem sobie jakoś z tym radzić, i jak ktoś mi podstawiał nogę, to starałem się robić "fikołka", żeby byle na plecy nie upaść.

Udało się panu wrócić do kraju, do rodzinnej Łodzi. Potem zaczął pan angażować się w sport. A kiedy w pańskim życiorysie pojawił się klub RTS Widzew Łódź?

- Pracowałem wtedy w Centrali Technicznej na Placu Zwycięstwa, gdzie należałem do związków zawodowych. A te prowadziły wtedy sekcję siatkówki i w 1950 roku zostałem jej opiekunem. Pięć lat później zacząłem działać w RTS Widzew, gdzie mnie zaproszono do współpracy. Pamiętam, że to było spotkanie w starej, drewnianej hali sportowej Widzewa. Było tam z pięć, sześć osób z różnych zakładów pracy i każdy miał wprowadzić do klubu jakąś sekcję sportową. Na pewno był wtedy Józef Doryń i był też Jerzy Służewski, kierownik zaopatrzenia w fabryce Niciaraniana. Zaczęliśmy działać i spotykaliśmy się właśnie w tej hali, w małym pokoiku.

Wkrótce Józef Doryń został prezesem klubu, a Jerzy Służewski wiceprezesem, gdy zajrzymy w klubowe archiwa...

- A ja zostałem drugim wiceprezesem, do spraw kultury i sportu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wszystkie wydarzenia i festyny organizowane przez Widzew, łączyły się z moją osobą. Między innymi organizacja jubileuszu 50-lecia klubu w 1960 roku i kolejne rocznice. Zarządzałem też starą halą sportową, gdzie organizowałem pokazy filmów czy występy zespołów muzycznych. Jak na przykład Mazowsza.

A jak wyglądały pana obowiązki w klubie od strony sportowej?

Opiekowałem się też sekcjami siatkówki, koszykówki i lekkoatletyki, która była moją ulubioną. Dużo korzystaliśmy na współpracy ze szkołami. Mieliśmy kontakty z klubami sportowymi przy szkołach. To stamtąd wywodziło się wielu młodych zawodników do poszczególnych sekcji. Pamiętam, że mieliśmy w lekkiej atletyce dobrą sztafetę dziewcząt 4 x 100 metrów, które zdobyły mistrzostwo Polski podczas zawodów w Warszawie. Miały po 14 lat i w swojej kategorii okazały się najlepsze. Nie pamiętam dokładnie w którym to było roku, ale w pewnym momencie mieliśmy we wszystkich sportach zarejestrowanych 800 juniorów. W drugą stronę to działało tak, że z naszym obiektów korzystały pobliskie szkoły. Mieli tu bieżnię i skocznie lekkoatletyczne i nauczyciele przychodzili na Widzew z uczniami na zajęcia z wychowania fizycznego.

Sekcja lekkoatletyczna liczyła się wtedy w klubie?

- Stało się tak, że dwie najmocniejsze sekcje lekkoatletyczne w latach sześćdziesiątych miały wtedy Widzew i ŁKS. Tak było również w innych sportach. Na przykład w koszykówce, ale gdy ktoś się z Widzewa wybijał i drużyna mogła zająć dobre miejsce, to dochodziło do decyzji odgórnych z udziałem władz sportowych w mieście i najlepsi odchodzili do ŁKS-u.

Podobnie bywało też z piłkarzami?

- Gdy obchodziliśmy 50-lecie klubu w 1960 roku, to do drużyny piłkarskiej ściągnięto z Radomska Jerzego Sadka. To był wtedy młody, ale utalentowany napastnik i zapowiadał się na poważne wzmocnienie zespołu Widzewa. Trenował z widzewiakami i zagrał w takim dziwnym meczu, gdy w ramach obchodów jubileuszu 50 lat zmierzyliśmy się z mocną, węgierską drużyną. Wprawdzie przegraliśmy 2:10, ale dwie bramki dla nas zdobył właśnie Sadek. Pokazał się i... zaraz była decyzja władz, że ma iść jednak do ŁKS-u.

Wspomniał pan, że odpowiadał też za starą klubową halę. A jak było z lodowiskiem na Widzewie? Bo ponoć takie istniało.

- W miejscu gdzie były korty tenisowe, przy torach, stworzyliśmy zimą lodowisko z myślą, że hokeiści z niego skorzystają. Ktoś nam ofiarował komplet sprzętu i strojów do gry w hokeja, więc mogliśmy zacząć trenować. Sam wtedy założyłem łyżwy po 20 latach przerwy i zacząłem jeździć na lodzie. Udało nam się nawet zorganizować grupę hokeistów, ale zabrakło pieniędzy na stworzenie sekcji. Musielibyśmy zacząć od zera. Poza tym miasto nie chciało nam pomóc, bo już działała prężnie sekcja hokeja w ŁKS-ie, którą prowadził słynny były hokeista i piłkarz Władysław Król.

W RTS Widzew pojawił się pan w połowie lat pięćdziesiątych. Jak wtedy wyglądał stadion i okolice?

- Jak przychodziłem do klubu, to okolice stadionu wyglądały tak, że była stara hala sportowa od strony ulicy Rokicińskiej, a od strony miasta nie było nic. Tylko stare drewniane trybuny, a na samym końcu był dom gospodarza stadionu, pan Józef Jankowski. To był bardzo pomocny i pracowity człowiek, który zawsze nam pomagał. Mieszkał tam z rodziną i u niego składowaliśmy część sprzętu, między innymi do koszykówki i lekkiej atletyki. Zawsze się wzruszam, jak go wspominam. To był dusza-człowiek.

Potem zaczęła się przebudowa stadionu

- Zaczęliśmy od strony wschodniej. Najpierw zamontowaliśmy krawężniki i pierwsze stopnie trybuny. Potem dzięki staraniom działaczy klubu i ich kontaktom w mieście zaczęła się budowa nowego budynku Widzewa wraz z salą sportową. Bo w tej drewnianej hali było coraz gorzej. W pewnym momencie nie mogliśmy tam organizować zawodów z udziałem publiczności. Można było tylko trenować.

Kto pracował przy budowie stadionu?

- Stadion był budowany społecznie przez ludzi związanych z klubem. Nikt nie był do tego zatrudniany. Pamiętam, że jak odchodziłem z klubu w 1972 roku, to może była zrobiona jedna czwarta wałów późniejszych trybun. Zaczęliśmy starać się, żeby było więcej kibiców na zawodach. Piłka nożna, chociaż nie była moim ulubionym sportem, to przyciągała na stadion najwięcej widzów.

Dlaczego wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, nagle rozstał się pan z Widzewem?

- Odszedłem z klubu po dość takiej nieprzyjemnej historii. Wtedy studiowałem i przez kilka dni nie byłem w klubie. Koszykarze awansowali wtedy do wyższej ligi i mieli wyjazd do Szczecina na mecz. Okazało się jednak, że nie ma pieniędzy na to i między mną, drużyną oraz klubem powstał zatarg. Zawodnicy zaczęli odchodzić z Widzewa i pojawiły się głosy, że ja temu nie zapobiegłem. I wtedy rozstałem się z klubem.

Zaglądał pan potem na stadion?

- Byłem kiedyś, ale to był już zupełnie inny klub niż ten, w którym działałem. Zresztą Widzew na wiele lat o mnie zapomniał. Miło się zrobiło, gdy przedstawiciele klubu odwiedzili mnie w 2019 roku z okazji moich 90. urodzin. Byłem też zaproszony na spotkanie Koła Seniorów.

Biogram:

Waldemar Muzolf

data urodzenia: 3 lipca 1929 roku

stanowiska w klubie: działacz i wiceprezes RTS Widzew w latach 1955-1972; opiekun sekcji koszykówki, siatkówki i lekkiej atletyki