Z Widzewem w życiorysie: Koko - postrach ringu, żywe kosiarki i skok do tramwaju
Ładowanie...

Global categories

14 February 2021 19:02

Z Widzewem w życiorysie: Koko - postrach ringu, żywe kosiarki i skok do tramwaju

Czas na mocne uderzenie w naszym niedzielnym cyklu, czyli tym razem bierzemy na tapet życiorys jednego z czołowych pięściarzy RTS Widzew Łódź - Jerzego Pabicha.

Pan Jerzy (rocznik 1946) w latach 60. i 70. był zawodnikiem Widzewa i... Legii Warszawa. Potem został instruktorem nauki jazdy i w tej roli uczył jazdy autem między innymi wielu piłkarzy. Zapraszamy do lektury wywiadu.

Kamil Wójkowski: Czy dzieciństwo w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku to był czas, gdy na łódzkim podwórku trzeba było czasami powalczyć? Bywały bójki z kolegami?

Jerzy Pabich: - Raczej nie, chociaż akurat ja miałem jedną sytuację, w której doszło do bójki z moim udziałem i później się okazało, że uderzyłem aktualnego wtedy mistrza Polski juniorów - Zdziśka Drożdżala właśnie z Widzewa. Była wtedy impreza z karuzelą przy moście na Rokicińskiej i tam w awanturze młokosów uderzyłem chłopaka, którym był właśnie Drożdżal. Ja go nie znałem. Później, po tym całym zdarzeniu, moi koledzy, bracia Staniaszczykowie, którzy już boksowali w Widzewie, zaczęli namawiać mnie na przyjście do klubu na treningi, skoro tak trafiłem mistrza Polski juniorów, i tak to się u mnie z boksem w Widzewie zaczęło.

Popularne jest powiedzenie, że bokser to musi być trochę taki niegrzeczny chłopiec z charakteru. Pan był łobuziakiem z Widzewa?

- Tu pana zaskoczę, byłem grzecznym chłopakiem. W szkole miałem prawie same piątki i uczyłem się dobrze. Powiem nawet, że jako młody uczeń w szkole nie miałem odpowiednich warunków fizycznych i byłem czasami "obijany" przez kolegów w szkolnych awanturach. Dlatego boks miał być dla mnie taką odskocznią. Miałem nauczyć się bronić i nabrać pewności siebie, bo przecież byłem mikrej postury i ważyłem niecałe 50 kilogramów. No i w boksie jest już podział na wagi i walczysz na ringu z takimi samymi jak ty, jeśli chodzi o wagę i wzrost.

Czyli grzeczny chłopak sobie poradzi w boksie?

- Właśnie moim zdaniem boks jest sportem bardziej dla takich ułożonych, spokojnych chłopaków. Bo będą potrafili w ten sposób się wyżyć i nie będą wszczynać bójek czy awantur na ulicy albo na dyskotece. I będą też potrafili do czegoś w boksie dojść. Tym bardziej, jak się spojrzy na życiorysy naszych największych bokserskich mistrzów, to nie byli oni chuliganami. Jedynie Marianowi Kasprzykowi coś się tam przytrafiło, ale to było tylko raz.

Zdjęcie nr 1: Jerzy Pabich znajomość ze Zdzisławem Drożdżalem (z lewej), pierwszym mistrzem Polski juniorów w boksie z Widzewa, rozpoczął od... bójki z nim pod karuzelą 

Był pan chłopakiem stąd, z Widzewa?

- Urodziłem się i pierwsze lata spędziłem na Grembachu, ale potem to już były okolice stadionu Widzewa. Już jako dzieciak tutaj zaglądałem. Najpierw próbowałem swoich sił w tenisie, bo tu były korty przy stadionie, ale nie miałem talentu do tego sportu.

Jak w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wyglądało zaplecze sportowe sekcji bokserskiej w Widzewie? Nie było tak, że mieliście jedną parę rękawic na kilku zawodników?

- Było zupełnie inaczej niż dzisiaj. To teraz często rodzice muszą kupować młodym sportowcom sprzęt, zapewnić opłatę treningów i inne sprawy. Wtedy w Widzewie mieliśmy zapewnione wszystko, co było potrzebne do trenowania boksu. Oczywiście to nie był sprzęt jakiejś super jakości, ale stroje, rękawice, buty, worki do treningów - to wszystko było w klubie.

Pański pierwszy okres pobytu w Widzewie to lata 1963-1966. Kto wtedy oprócz pana występował w sekcji bokserskiej RTS-u?

- Kierownikiem sekcji był pan Leonard Nowak, a trenerem Henryk Popielaty, który może wielkiej kariery jako pięściarz nie zrobił, ale był dobrym człowiekiem i wychował wielu dobrych zawodników. Jak na przykład Drożdżal, który został mistrzem Polski jako Widzewiak. Oprócz niego w drużynie byli tacy bokserzy jak Czesław Ławski, jeden z bliźniaków, który walczył w mojej wadze muszej. W wadze koguciej byli Drożdżal i Jerzy Ławski - drugi z braci. W kolejnych wagach byli tacy zawodnicy jak Włodzimierz Michałowicz, Henryk Stolarz, Kazimierz Jeske, Czesław Jańczak, Lech Szymczyk, bracia Bronisław, Henryk i Stanisław Staniaszczykowie, oraz Czesław Wiśniewski, tak zwany "Koko", na którego walki przychodziło wielu mieszkańców dzielnicy, bo go znali wszyscy.

A dlaczego był tak popularnym bokserem na Widzewie?

- Pseudonim "Koko" otrzymał na cześć bohatera popularnej wtedy powieści, która ukazywała się w odcinkach w łódzkim "Expressie Ilustrowanym". Czesiek Wiśniewski został takim lokalnym ulubieńcem. To był taki chłopak ulicy, miał charakterystyczne rude włosy. Nikt do końca nie wiedział, jak się znalazł na Widzewie. Nie miał rodziców. Boks trochę pomógł mu wyjść na prostą. Mieszkał w familijnych domkach przy ulicy Niciarnianej, niedaleko torów kolejowych. Już nie żyje, ale na Widzewie starsi kibice go pamiętają jako postrach rywali, bo Koko nie bał się nikogo w ringu. Z Kasprzykiem miał kiedyś dobrą walkę. Dla niego to nie miało znaczenia, czy walczył z jakimś sławnym polskim bokserem wtedy.

Wspomniał pan o braciach Staniaszczykach. Wszyscy trzej w tym samym czasie boksowali w Widzewie?

- Każdy z nich był z innego rocznika i każdy walczył w innej wadze. Pierwszy i najniższy zarazem był Bronisław. W lżejszej wadze walczył też Henryk. Za to Stanisław, najstarszy z trójki, był nawet w wadze półciężkiej. To były chłopaki stąd, wychowani na dzielnicy Widzew. Byli bardzo mili i dobrze wychowani.

A bliźniacy Czesław i Jerzy Ławscy?

- Niemal od dziecka byli zafascynowani boksem. Zaczęli trenować wcześniej ode mnie, bo byli o dwa lata starsi. Chodziłem oglądać ich juniorskie walki zanim sam zacząłem w nich startować. Nie widzieli świata poza boksem. Jak to się mówi - urodzeni bokserzy. Walczyli w moich wagach - muszej i koguciej. Oni byli przede mną, więc później rywalizowałem z nimi o pierwsze miejsce w klubie w wadze muszej i mi się udało.

Kto jeszcze wtedy boksował w Widzewie?

- Byli też zawodnicy, którzy przyszli do nas z innych miast. Jak na przykład Kucharski z Kutna. Ponadto byli jeszcze Karolak, Widawski, Guziński - który potrafił wygrać z Leszkiem Drogoszem, Jerzy Cichulski, Tadeusz Jończyk, Marian Lewandowski. Za to po moim wyjściu z wojska i powrocie do klubu, jego zawodnikami byli: Józef Reszpondek, Jan Prochoń, Sobota z Kutna, Skatulski, Jaroszewski, Jerzy Sobczak, Wiesław Grabowski, Zdzisław Filipiak, Bogdański, i Mieczysław Rosiński.

Z tego grona Jan Prochoń i Zdzisław Filipak to byli ci bokserzy, którzy zdobywali dla Widzewa najwięcej medali na mistrzostwach Polski.

- To byli pięściarze z mojej generacji, ale zrobili więcej ode mnie jeśli chodzi o sukcesy. Wiekowo zbliżeni do mnie, chociaż Zdzisiu Filipiak wspominał mi, że najpierw przychodził na moje walki, a dopiero potem zaczął trenować. Chyba od razu w seniorach. Walczył w wagach lekkośredniej i średniej.

Zdjęcie nr 2: Mecze bokserów Widzewa Łódź przyciągały do starej hali liczną widownię

Była wtedy moda na boks wśród kibiców na Widzewie?

- Na Widzewie wtedy przychodziło się tylko na boks. Była ta stara, drewniana hala i tam rozgrywaliśmy ligowe mecze. Cały Widzew cieszył się, kiedy nadchodziła sobota i był boks. Wszyscy wtedy szli oglądać bokserów Widzewa i ich walki. W hali na trybunach był zawsze komplet widzów. Piłkarze też oczywiście wtedy byli i grali swoje mecze, ale to była tylko czwarta liga. Chociaż kibice też chodzili na ich mecze, a wtedy najważniejszymi były regionalne derby z Włókniarzem Pabianice, na których zawsze było dużo widzów na stadionie.

Kto był dla Widzewa Łódź głównym konkurentem w latach sześćdziesiątych w boksie? Zarówno w mieście, jak i w regionie?

- Kiedyś w samym województwie łódzkim było dziesięć, dwanaście drużyn bokserskich. W samej Łodzi nasi główni konkurenci to były zespoły RKS Ruda, Tęcza, Bawełna, czyli późniejszy ŁKS, bo oni przejęli sekcję po tym klubie. A do tego jeszcze Gwardia i wojskowy Orzeł, a z regionu to Bzura Ozorków, Włókniarz Zgierz, Stal i Czarni Kutno, no i Włókniarz oraz PTC z Pabianic. Stamtąd pochodzili między innymi Prochoń i Guziński, znani bokserzy Widzewa.

Widzew czy ŁKS? Kto miał wtedy lepszą sekcję bokserską?

- Zdecydowanie Widzew. ŁKS zaczął coś znaczyć, gdy przejął zawodników z Bawełny, jednak dla nas groźniejsze były zespoły Gwardii i RKS Ruda, który był taką kolebką dla wielu łódzkich bokserów, jak Rudkowski czy Reszpondek.

Rywalizowaliście drużynowo w lidze, ale były też mistrzostwa indywidualne Łodzi?

- Tak, były corocznie organizowane przed mistrzostwami Polski. Tutaj mogę się pochwalić, że chociaż podczas swojej przygody z boksem trochę walk przegrałem, to żadnej z przeciwnikiem z Łodzi lub województwa.

Wspomniał pan o swoich porażkach w ringu. A zdarzyło się tak, że został pan znokautowany i leżał na deskach?

- Na deskach to może nie, ale zdarzyła się walka, że nie mogłem złapać powietrza po ciosach rywala. To było podczas pobytu w Legii, gdy byliśmy na turnieju Szikalisander na Węgrzech i tam był moim przeciwnikiem Tibor Badari, potem mistrz Europy w wadze muszej. To była dla mnie ciężka walka. Odebrał mi oddech na długo i już myślałem, że nie dojdę do siebie.

Był już pan wtedy zawodnikiem warszawskiej Legii. W tamtych czasach dużo pięściarzy z Łodzi na okres służby wojskowej trafiało do klubów podległych armii?

- Tak się działo wtedy z większością naszych łódzkich bokserów. Każdy, który wcześniej tylko się wybił, to musiał swoje odsłużyć. W tym czasie co byłem w Legii, to trafili do niej też Prochoń i Rojewski. Oprócz tego, Legia brała zawodników z innych sekcji w klubach. Gdy jechałem do wojska pociągiem z Łodzi do Warszawy, to poznałem... Kazimierza Deynę, naszego słynnego piłkarza, który wtedy na moment trafił do ŁKS-u i od razu dostał powołanie z Legii. Dostaliśmy powołania na ten sam termin, wcześniej się w ogóle nie znaliśmy i tak sobie siedzieliśmy obok w pociągu. Zapytałem się "dokąd jedziesz?" i tak poznałem się z Deyną i zostaliśmy kolegami. Na pamiątkę dostałem od niego później zdjęcie z dedykacją, jak zdobył złoty medal z reprezentacją na Igrzyskach w Monachium.

W Legii była duża konkurencja?

- Do każdej wagi było po dwóch, trzech bokserów. Legia mogła sobie pozwolić na takie zaplecze, bo mogła powoływać zawodników do wojska po prostu. Dzięki temu trenerzy mieli tam wybór, bo w boksie jest tak, że często jeden zawodnik drugiemu "nie leży" w jakiejś wadze i wtedy można zamiast niego wystawić innego. Bo nie zawsze, ktoś kto jest mistrzem, ma patent na każdego przeciwnika.

Kto wtedy razem z panem był w drużynie bokserskiej Legii?

- Przede wszystkim Józef Grudzień, mistrz i wicemistrz olimpijski w wadze lekkiej. Do tego Jan Gałązka - wicemistrz Europy w wadze koguciej, Sylwester Kaczyński i Tadeusz Branicki, który potem był między innymi trenerem Andrzeja Gołoty, gdy ten jeszcze był amatorem

Odsłużył pan swoje w Legii i co było dalej? Chcieli pana zatrzymać w Warszawie, czy miał pan wolną rękę odnośnie tego, co robić dalej?

- Wtedy w Legii trzeba było być naprawdę bardzo dobrym, żeby oni chcieli zatrzymać zawodnika dalej u siebie, bo to wiązało się między innymi z załatwieniem mieszkania i pensji. W moim przypadku tak nie było, ale jak miałem z Legii odchodzić to pojawiły się oferty dla mnie z innych klubów. Bardzo chciała mnie Polonia Gdańsk, ale Widzew na to się nie zgodził. Nawet prezes Widzewa pojechał w tej sprawie do Legii i doszło do porozumienia na korzyść naszego klubu, bo skrócono mi o dwa miesiące pobyt w Legii.

Klub coś panu zapewnił po powrocie do Łodzi?

- Dostałem lokal do mieszkania tuż obok stadionu, w tym domku co stał tam w rogu niedaleko torów. Teraz tam jest narożnik tego dużego parkingu przy stadionie. Tam były trzy małe mieszkania dla pracowników i zawodników klubu. Wcześniej mieszkał w nim między innymi pan Jankowski, który był gospodarzem stadionu.

Zdjęcie nr 3: Józef Jankowski był przez lata gospodarzem budynków i stadionu Widzewa. Między innymi w oryginalny sposób dbał o jakość murawy na boisku...

To był taki prawdziwy gospodarze obiektów sportowych Widzewa?

- Tak, to był człowiek, który dbał o wszystko w klubie. Co ciekawe, miał kilka owieczek, które "goliły" trawę na stadionie, bo wtedy nie było żadnych mechanicznych kosiarek. Tylko ręczna kosa i takie naturalne sposoby przycinania trawy jak owce-kosiarki. Mowa oczywiście o latach sześćdziesiątych na stadionie Widzewa.

Wrócił pan do Widzewa i kto wtedy był trenerem drużyny bokserskiej w Klubie?

- Najpierw to był Witold Majchrzycki, potem zaraz zespół przejął Józef Garncarek, a później w Widzewie pojawił się Jerzy Kulej.

Jerzego Kuleja, byłego dwukrotnego mistrza olimpijskiego, zatrudniono w Widzewie z wielkimi nadziejami. Dlaczego jego trenerska przygoda z widzewskimi bokserami nie była udana?

- Znałem go z warszawskich czasów jeszcze jako aktywnego boksera, z którym walczyło się na ringu. Wydaje mi się, że po prostu po zakończeniu sportowej kariery nadal chciał być tak ważnym, jak na ringu. I miał ku temu powody, bo odniósł wiele sukcesów, ale był też człowiekiem... rozrywkowym, że tak to ujmę. Zaczął z naszymi zawodnikami brać udział w wieczornych wyprawach "na miasto", co zauważyło kierownictwo klubu i tak to się skończyło.

Jak się panu z nim współpracowało?

- Znaliśmy się jeszcze jako zawodnicy z Warszawy, gdzie razem chodziliśmy na te wieczorne wyjścia w miasto. Chodził z nami też Wiesław Rudkowski i inni zawodnicy ze stołecznych klubów. A później nagle Jerzy Kulej został trenerem w Widzewie i ta współpraca nie do końca nam się układała. To była inna relacja niż ta z warszawskich czasów i właśnie wtedy, w 1974 roku, postanowiłem zakończyć karierę jako bokser.

Został pan przy boksie jako trener, czy miał inny pomysł na życie?

- Jeszcze jako zawodnik skończyłem technikum samochodowe. Bardzo lubiłem samochody i jeździć nimi, więc zostałem instruktorem w Polskim Związku Motorowym i zacząłem uczyć jazdy kierowców. W tym całą plejadę późniejszych piłkarskich gwiazd Widzewa Łódź, bo przychodzili do mnie na egzamin nauki jazdy, bo jak mówili, "u Jurka się szybko i dobrze uczy oraz zdaje", chociaż ja samych egzaminów nie przeprowadzałem. Uczyłem też jazdy autem żony piłkarzy, jak na przykład panią Chodakowską czy Gapińską.

Zbigniew Boniek też u pana uczył się jazdy samochodem?

- Tak, zostaliśmy nawet dobrymi znajomymi. Nie dość, że uczyłem Zbyszka jazdy, to jeszcze pomagałem mu ze sprowadzeniem auta dla niego. W Łodzi zrobił prawo jazdy i tutaj dostał talon najpierw na malucha, a potem na dużego Fiata. Sam mu odbierałem to auto, bo to wtedy było na Rudzie niedaleko lotniska.

Czyli te znajomości z zawodnikami innych sekcji Widzewa były.

- Mało tego, przecież graliśmy czasami sparingi jako drużyna bokserów z drużyną piłkarzy podczas treningów na stadionie. Raz nawet z nimi wygraliśmy, bo u nas w sekcji bokserskiej niektórzy też potrafili nieźle grać w piłkę nożną, a to jeszcze nie był ten Widzew pierwszoligowy trenera Jezierskiego, ale ten z niższych lig. Trenerzy tak między sobą ustalili i to był wtedy taki trening sportowy dla obu drużyn.

Pamięta pan piłkarzy tego dawnego Widzewa lat sześćdziesiątych, którzy grali w trzeciej i czwartej lidze?

- Oczywiście, chodziłem na ich mecze. W bramce grali wtedy Konenc i Kukieła, a w obronie Gaworkiewicz, Gawryszczak, Owczarek i Augustyniak. W pomocy występowali Nowicki, Krupka, Korejwo, Strzyszek i Śliwka. Korejwo to był odpowiednik naszego "Koko" w sekcji boksu. Też go bardzo lubili kibice. Był bardzo szybkim skrzydłowym, który potrafił w biegu... wskoczyć do tramwaju jadącego między przystankami. Tramwaje nie miały wtedy zamykanych drzwi i on do nich normalnie wskakiwał wybiegając prosto ze stadionu.

Wróćmy na bokserski ring. Był pan zawodnikiem w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Potem obserwował ten sport jako kibic. Co pana zdaniem spowodowało kryzys i coraz słabsze wyniki w polskim boksie jeszcze w poprzednim stuleciu?

- Główną przyczynę widzę w tym, że zlikwidowano ligi i tym samym mecze drużyn. Ludzie przychodzili na boks oglądać głównie ligowe spotkania i emocjonowali się występami swoich zespołów. Każdy z nich musiał mieć 10-11 zawodników w składzie. A jak bokserska liga się skończyła, to już indywidualne turnieje nie przyciągały takiej uwagi kibiców, a kluby nie miały motywacji do utrzymywania drużyn.

Boks w wydaniu amatorskim ma jeszcze sens?

- Raczej na dłuższą metę nie przetrwa. Kibic chce coś oglądać i mieć emocje, a w boksie amatorskim jest teraz tak, że na początku jesteś nikomu nieznany, a jak tylko się wybijesz, to od razu przechodzisz na zawodowstwo.

Jako były bokser, jak zachęciłby pan młode osoby do tego sportu? Jakie są pozytywy z trenowania boksu?

- Boks na pewno pozwala bardzo dobrze się bronić, gdy zajdzie taka potrzeba. Zachować dystans do agresora - jak i kiedy z kim postępować w takiej sytuacji. A jeśli już niestety dojdzie do kontaktu, to daje bardzo dużo, bo przez trening i starty w zawodach dużo się uczymy, nabieramy szybkości i ruchliwości. Poza tym, trzeba kochać ten sport. Niektórym on się nie podoba, ale dla innych jest widowiskowy. Jeżeli wygrywasz to fair, a jak przegrywasz to też na uczciwych zasadach.

Ale treningi bokserskie do łatwych nie należą...

- Nie są łatwe i trzeba bardzo dużo trenować. Boks wymaga dużo pracy i sił. Wydaje się, że to tylko 9 minut, ale w tym czasie pracuje każdy mięsień, czyli cały organizm. A już podziwiam zawodników podczas tych zawodowych walk, gdzie jest tyle rund. Ale tam bokserzy mają po jednej, dwie walki rocznie, więc mogą się do nich dobrze przygotować.

Biogram:

Jerzy Pabich

data urodzenia: 8 maja 1946 rok

zawodnik w klubie: sekcja bokserska RTS Widzew (1963-1966; 1968-1974)