Z Widzewem w życiorysie: Bramkarz z awansem, rekordem i grą na... lodowisku
Ładowanie...

Global categories

17 January 2021 17:01

Z Widzewem w życiorysie: Bramkarz z awansem, rekordem i grą na... lodowisku

Był pierwszym czołowym bramkarzem w historii drużyny Widzewa Łódź z okresu tworzenia zespołu przez trenera Jezierskiego i prezesa Sobolewskiego. Mistrzostwa Polski w barwach RTS wprawdzie nie zdobył, ale i tak zapisał się w historii klubu.

W naszym weekendowym cyklu "Z Widzewem w życiorysie" tym razem zapraszamy do rozmowy z Wiesławem Surlitem (na zdjęciu powyżej stoi pierwszy z lewej), byłym golkiperem łódzkiej drużyny w latach 1973-1978, który po odejściu z Widzewa Łódź pokazał się z bardzo dobrej strony jako bramkarz Szombierek Bytom.

widzew.com: Zacznijmy nie po kolei. Jak to się stało, że z Legii Warszawa przeszedł Pan do Widzewa Łódź, chociaż do wojska został pan powołany jako zawodnik ŁKS-u i najpierw trafił do Orła Łódź?

Wiesław Surlit: - To trochę zagmatwana historia. W 1971 roku poszedłem do wojska jako piłkarz ŁKS-u, który wcześniej "kupił" mnie z Włókniarza Zelów za... pięć piłek i pięć par butów.

Interesująca transakcja jak na transfer obiecującego, młodego bramkarza...

- Tak to wtedy czasami wyglądało. Dla Włókniarza taki sprzęt był bardzo przydatny. Tak trafiłem do ŁKS-u, skąd przeszedłem do Orła Łódź, gdy otrzymałem powołanie do wojska.

Jednak w Orle całej wojskowej służby pan nie spędził.

- O wszystkim zadecydował przypadek. W okolicach mojego rodzinnego Zelowa przebywała na obozie Legia Warszawa i miała rozegrać mecz towarzyski z Włókniarzem. Działacze tego klubu postanowili spróbować ściągnąć kilku najlepszych wychowanków, żeby wzmocnić skład na Legię, która wtedy była jedną z najlepszych drużyn w kraju. W Orle zgodzili się na takie "wypożyczenie" mnie na jeden mecz.

Czyżby wygrał pan tą decyzją "los na loterii"?

- Można tak powiedzieć. Do przerwy siedziałem na ławce rezerwowych i Legia prowadziła 5:0. Wszedłem na drugą połowę i legioniści pokonali mnie tylko raz, a my strzeliliśmy jednego gola. Moja gra spodobała trenerowi Legii, a był nim słynny Lucjan Brychczy. On miał wtedy kłopoty z bramkarzami w swoim zespole, bo miał tylko Piotra Mowlika. Dostałem od razu propozycję gry w Legii i na nią przystałem. Nie minął tydzień, jak do Orła przyszedł rozkaz, że mam się stawić na Łazienkowskiej. Dowódca, który dał mi pozwolenie gry w tym towarzyskim meczu, był mocno zdenerwowany. Wiedział, że stracił dobrego bramkarza.

Jednak w Legii kariery pan nie zrobił...

- To było tylko pół roku, bo tyle mi zostało jeszcze służby wojskowej do odbycia. Zadebiutowałem w ekstraklasie i zagrałem w dwóch meczach.

I jeszcze udało się zaliczyć debiut w europejskich pucharach. W dodatku w dość ciekawym spotkaniu.

- Tak, graliśmy z Vikingurem Rejkiawik i wygraliśmy aż 9:0. Pamiętam, że to była gra do jednej bramki. Nie miałem nic do roboty w bramce, a było wtedy chłodno i deszczowo. Zmarzłem i musiałem przez całe spotkanie sam się rozgrzewać.

Po skończeniu wojskowej służby nie chcieli pana zatrzymać w Legii?

- Generał Zieleniecki z Legii chciał, żeby tak się stało, ale ja zwlekałem z decyzją. Wróciłem do Łodzi do ŁKS-u i wtedy pojawił się Stanisław Stachura, mój znajomy i były piłkarz, który pomagał trenerowi Leszkowi Jezierskiemu w Widzewie jako jedna z osób odpowiedzialnych za wyszukiwanie zawodników do drużyny. Padło proste pytanie "Czy chcesz grać w Widzewie?" i długo się nie zastanawiałem. W ŁKS-ie się nie sprawdziłem, a trener nie dawał mi szans na grę. Tam postawili wtedy na duet bramkarzy Marian Wilczyński i Piotr Horn.

Czyli został pan kolejnym "wyrzutkiem" z ŁKS-u, który zrobił karierę w Widzewie?

- Można tak powiedzieć, bo przecież podobną drogę przeszli Andrzej Pyrdoł, Tadek Gapiński czy Andrzej Grębosz.

Szybko został pan pierwszym bramkarzem Widzewa, bo zaraz po przyjściu do klubu zagrał w czterech ostatnich meczach wiosną 1973 roku w II lidze.

- Pamiętam dobrze ten moment. W moim debiucie w Widzewie wygraliśmy 1:0 z Piastem Gliwice. Potem 2:1 z AKS Niwka, gdzie dwie bramki dla nas zdobył Władek Dąbrowski. Bardzo dobrze mi się grało w tych meczach.

A potem przyszedł trzeci mecz i... porażka aż 0:5 w Bytomiu z Szombierkami, czyli z klubem bardzo ważnym w pańskiej karierze.

- Takie było zrządzenie losu. Już w 2. minucie swojaka strzelił mi Andrzej Lewandowski, który grał na stoperze w tamtej drużynie Widzewa. Dostał ode mnie piłkę, wyszedł przed szesnastkę, odwrócił się i nagle mocno zagrał do mnie. W dodatku jeszcze w bok, a nie tam gdzie stałem. Piłka wpadła do bramki i cały nasz plan na grę z Szombierkami upadł.

Dwa kolejne sezony to dla Pana pewna pozycja w drużynie Widzewa i na koniec, wiosną 1975 roku, awans z kolegami do ekstraklasy. Nie miał pan konkurencji na swojej pozycji?

- Rezerwowym był Darek Zieliński. Też niezły bramkarz, ale grałem na tyle dobrze, że trener mnie nie zmieniał.

Jakim szkoleniowcem był Leszek Jezierski? Rozmawiał z panem o grze w bramce?

- Nie rozmawiał ze mną na ten temat ani razu podczas naszej wspólnej pracy. To był trener, który miał swoje zdanie i nawet jak dwie czy trzy osoby coś mu podpowiadały lub sugerowały, to on nie ulegał tym wpływom. Miał swój punkt widzenia i tego się trzymał. Zmian w składzie dokonywał bardzo rzadko. Najczęściej były to decyzje wymuszone kartkami lub kontuzjami. Jeśli chodzi o zespół, to trener Jezierski przeważnie rozmawiał tylko z kapitanem Januszem Harenem i jeszcze z Wieśkiem Chodakowskim i Tadkiem Gapińskim. Ale i tak ostateczna decyzja należała do niego.

Wspomniał pan o Januszu Harenie. To jedna z trochę zapomnianych postaci tamtego zespołu Widzewa.

- Janusz to była solidna firma na boisku. Grał na stoperze i byłem jego pewny jako bramkarz, bo wiedziałem jak się zachowa. Potem na tej samej pozycji identyczne walory prezentował Paweł Janas.

W przodzie dużo bramek zdobywał wtedy Stanisław Kaczmarek. To był napastnik?

- Środkowy napastnik, ale grał też jako lewoskrzydłowy. Bo trener Jezierski nie lubił zmieniać składu, ale zmieniał taktykę gry i pozycje piłkarzom na boisku. W zależności od potrzeb i rywala, z którym graliśmy. Raz to był system 3-4-3, innym razem 4-3-3. Taki Zdzisiu Kostrzewiński raz grywał jako obrońca, a innym razem w pomocy.

W drużynie Widzewa grali też wtedy bracia Zygmunt i Zbigniew Benkes.

- Zygmunt był starszy o kilka lat od Zbyszka i grał sporadycznie, w pomocy. Zbyszek był napastnikiem, ale głównie w roli zmiennika. W zależności od potrzeb trenera Jezierskiego, który raz wstawiał do składu dwóch napastników, a innym razem grał trzema atakującymi.

Pan też stworzył z bratem Krzysztofem rodzinny duet w Widzewie. Jak do tego doszło?

- Trochę było w tym mojej mocy sprawczej, że tak to nazwę. Byłem już w Widzewie, a Krzysiek jako zawodnik Włókniarza Zelów dostał się do kadry wojewódzkiej juniorów i tam miał dobre występy. Było o nim słychać i kiedyś o brata spytał mnie Ludwik Sobolewski. To odpowiedziałem, że to dobry, charakterny chłopak, który walczy na boisku i strzela gole. "Przydałby się?" - zapytał Sobolewski i powiedziałem, że to solidna firma i będzie wzmocnieniem. Potem wszystko potoczyło się szybko. Pojechałem z prezesem Sobolewskim do Zelowa, rozmowa z bratem trwała pół godziny i wszystko było ustalone.

Pański brat już od najmłodszych lat przejawiał taką ambicję w grze w piłkę?

- Gdy jeszcze jako dzieciaki kopaliśmy piłkę pod blokiem, to już to było widać. Ja w bramce, a Krzysiek przeważnie w ataku, gdzie już w tych podwórkowych grach wprawiał się do silnych strzałów. W jego charakterze gry była taka ambicja i wola, żeby bratu strzelić gola. Część jego strzałów udało mi się obronić, ale później raz mnie pokonał w lidze, gdy ja grałem już w Szombierkach, a on w Widzewie.

Jednak nim doszło do pańskiego transferu do Szombierek, to jeszcze spędził pan trzy sezony w Widzewie, ale już jako rezerwowy bramkarz.

- W zespole pojawił się Stanisław Burzyński, na którego najpierw stawiał trener Jezierski, a potem jego następcy, jak Paweł Kowalski i Bronisław Waligóra. Czułem się lepszym bramkarzem od Staśka Burzyńskiego, ale nie miałem pretensji do niego o to, że nie gram. Tak zdecydowali trenerzy. On występował regularnie i bronił, dzięki czemu był ogranym bramkarzem.

Jeszcze jako Widzewiak miał pan symboliczny udział w zdobyciu wicemistrzostwa Polski w 1977 roku. Jesienią tego samego roku Widzew Łódź w debiucie w europejskich pucharach zagrał z Manchester City. Jak pan wspomina mecze z Anglikami?

- Przed meczem wrażenie zrobił na pewno stadion, bo na takim wcześniej nie graliśmy. A na boisku niespodziewanie zremisowaliśmy 2:2 po golach Zbyszka Bońka, co było dla Anglików szokiem. Byli wściekli i zachowywali się niegrzecznie w stosunku do nas, bo myśleli, że przyjechał jakiś biedny "Kopciuszek" z Łodzi i strzelą nam 5-6 bramek. Przed rewanżem odgrażali się, że nas stłamszą, ale to im się nie udało.

Jesienią 1977 roku po raz ostatni pojawił się pan na boisku w pierwszym składzie Widzewa. Symboliczne, że trener Waligóra wystawił pana na mecz ekstraklasy z Szombierkami, do których wkrótce miał pan przejść.

- Tak wyszło, ale to było tylko i wyłącznie spowodowane kontuzją Staszka Burzyńskiego, który miał wtedy jakieś kłopoty z palcami.

Odejście z Widzewa do Szombierek to była pańska decyzja?

- Nie otrzymując od kilku kolejnych trenerów szansy gry, postanowiłem zakończyć swój pobyt w Widzewie. Pamiętam, że latem 1978 roku zespół pojechał na obóz do Kokotka obok Lublińca. Ja nie pojechałem, podobnie jak Andrzej Pyrdoł, który postanowił wyjechać do Francji, czy Zdzisław Kostrzewiński, sposobiący się do wyjazdu do USA.

A jak doszło do transferu do Szombierek Bytom?

- Tam, gdzie na obozie był Widzew, przyjechały też Szombierki. Oni mieli wtedy kłopoty z bramkarzem i Stefan Wroński zaproponował im moją osobę. Trenerem bytomian był wtedy słynny były bramkarz Hubert Kostka, a w szkoleniu golkiperów pomagał mu dobrze mi znany Piotr Horn. Przyjechałem na ich zgrupowanie, gdzie trener Kostka już na mnie czekał. Tylko na mnie spojrzał i uśmiechnął się pod nosem mówiąc do swojego asystenta: "mamy bramkarza". Potem dobrze wypadłem w sparingu Szombierek z Górnikiem. Wygraliśmy 1:0 i zostałem bramkarzem bytomskiej drużyny.

Hubert Kostka okazał się trenerem, który nie bał się na pana postawić.

- Znał moje możliwości, bo sam grał jako zawodnik na tej pozycji. Poza tym nie puszczałem "baboli" i byłem solidnym bramkarzem. Do tego byłem solidnie przygotowany fizycznie i znajdowałem się pod opieką fachowców. Treningi z Hubertem Kostką sprawiały mi przyjemność. Ani wcześniej, ani później, nie miałem tak indywidualnych, typowo bramkarskich treningów, jak wtedy z Kostką w Szombierkach.

To szybko zaprocentowało, bo został pan podstawowym bramkarzem Szombierek i bronił we wszystkich meczach w pięciu kolejnych sezonach.

- Dzięki temu udało mi się ustanowić rekord, bo w sezonie ekstraklasy można było wtedy zagrać 30 pełnych meczów, co dawało 2700 minut gry. Za każdy taki sezon dostawało się pamiątkowy proporczyk przygotowany przez redakcję tygodnika "Piłka Nożna". Ja uzbierałem ich pięć za 13 500 minut gry w lidze bez przerwy.

Dodatkowo, razem z kolegami i trenerem Kostką, niespodziewanie zdobyliście mistrzostwo Polski w 1980 roku, wyprzedzając na mecie sezonu... Widzew.

- Tworzyliśmy wtedy silny zespół, bez indywidualności. Może poza naszym liderem - Romanem Ogazą. Tylko złośliwi sceptycy nazywali nas "najsłabszym mistrzem Polski", bo przecież skoro byliśmy tacy słabi, to dlaczego nikt nas nie wyprzedził. Nawet Widzew. A mieliśmy wtedy wielu dobrych zawodników, jak na przykład Paweł Janik, Janusz Sroka, Eugeniusz Nagiel i Rudolf Wojtowicz.

To właśnie wtedy brat strzelił panu gola...

- Tak, w Łodzi, w meczu na wiosnę 1980 roku. Szombierki przegrały 0:2, ale wcześniej w Bytomiu to Widzew zaliczył porażkę 0:3.

Widzew nie miał w tamtych czasach szczęścia do Szombierek, bo przegrywał tam również 1:4 i 0:4.

- Nie tylko Widzew. W naszym mistrzowskim sezonie Legia przegrała z nami 0:5, a takie mocne śląskie drużyny jak Górnik Zabrze i Ruch Chorzów traciły po 3 bramki.

Pańska przygoda z Szombierkami skończyła się w 1983 roku i postanowił pan spróbować swoich sił w Ameryce. Skąd taka zmiana?

- W Szombierkach doszło do dużych zmian. Nie było już trenera Kostki. Zaczęli też odchodzić czołowi piłkarze, a nowy trener miał inną wizję zespołu. To mi nie pasowało, a że już miałem swoje lata, postanowiłem spróbować sił za granicą i coś zarobić. Zgłosiłem chęć wyjazdu w Centralnym Ośrodku Sportu w Warszawie, bo tak to wtedy wyglądało, i czekałem na sygnał.

Jak zatem doszło do wyjazdu do USA, do klubu Buffalo Stallions?

- Do Polski przyjechał trener z tego klubu, który szukał zawodników na bramkę, do obrony i pomocy. Zaproponowano mu moją osobą, a że miałem dość bogatą karierę piłkarską za sobą, zainteresował się mną i szybko doszliśmy do porozumienia. Wkrótce byłem spakowany i razem z żoną i synami wyjechałem do Stanów Zjednoczonych.

To był klub z ligi zawodowej?

- Tak, ale w piłce... halowej. Major Indoor Soccer League - tak nazywała się ta liga. Boisko miało bandy, w które były wkomponowane bramki jak do piłki ręcznej. Graliśmy po pięciu plus bramkarz. Mecze trwały 3 razy po 15 minut tak zwanej czystej gry, jak w hokeju. Czasami bywało więc tak, że takie spotkanie w lidze halowej trwało godzinę, a nawet dłużej.

To były specjalne hale i boiska do gry w tej lidze?

- Nic z tych rzeczy. Można powiedzieć, że to była gra na lodowisku. Bo nasz klub w Buffalo grał na tej samej hali co hokeiści na lodzie. Po prostu kładli na lodowisku sztuczną trawę. Po meczu zdejmowali i można było rozgrywać mecze ligi hokejowej.

Spotkał tam pan polskich piłkarzy?

- Gdy tam pojechałem, to grał już w tej lidze bramkarz Krzysiek Sobieski, kiedyś zawodnik Legii. Zapamiętałem mecz z drużyną z Pittsburgha. Przyjechali, patrzę, a tam w pierwszym składzie na sześciu piłkarzy pięciu to Polacy! W bramce był Piotrek Mowlik, którego znałem z Legii, podobnie jak obrońcę Adama Topolskiego. Oprócz nich zagrali też wtedy Grzegorz Ostalczyk z ŁKS-u, Janusz Sybis ze Śląska i Zdzisław Kapka z Wisły Kraków.

Pańska przygoda w USA nie trwała długo. Wrócił pan do kraju i po sezonie w Koronie Kielce, trafił później do GKS-u Bełchatów, gdzie znowu zagraliście razem z bratem. Jak do tego doszło?

- GKS grał wtedy w trzeciej lidze i miał ambicje awansu do wyższej ligi. Przyszedłem tam z Krzyśkiem, ale oprócz nas grali tam też inni byli piłkarze Widzewa - Mirosław Sajewicz i Mariusz Romański. Byli też ełkaesiacy. W pewnym momencie było tak, że ośmiu na jedenastu zawodników w drużynie GKS-u to byli gracze z przeszłością w łódzkich klubach.

Na koniec sportowej kariery zagra pan jeszcze w Bzurze Ozorków.

- Tak, a pod koniec sezonu zostałem nawet tymczasowym trenerem. Potem zrobiłem uprawnienia instruktorskie i zająłem się trenowaniem. Pracowałem między innymi z juniorami ChKS Łódź. Potem z zespołem LKS Gałkówek awansowałem do Klasy A, ale po tym awansie piłkarzom uderzyła do głowy "woda sodowa" i... przestali przychodzić na treningi. Więc podziękowałem za pracę tam. Potem prowadziłem jeszcze pabianickie zespoły PTC i Włókniarza, ale dałem sobie spokój, gdy mnie zwalniano w momentach, gdy drużyny radziły sobie bardzo dobrze.

A co teraz porabia Wiesław Surlit? Przychodził pan na mecze Widzewa?

- Przyznam, że w ostatnich latach rzadko przychodziłem na stadion. Byłem na kilku meczach, ale ja mam taki charakter, że cenię u piłkarzy przede wszystkim wolę walki i nieustępliwość. A tu przeważnie widać teraz na boisku takie granie "lelum polelum". Byle zagrać i zarobić pieniądze.

Jednak w klubie jest pan nadal obecny.

- Wstąpiłem do Koła Seniorów RTS Widzew Łódź. Czyli można powiedzieć, że moja historia zatoczyła koło, bo po wielu latach od momentu mojego przyjścia do Widzewa w 1973 roku, ponownie jestem w klubie.

Biogram:

Wiesław Surlit

data urodzenia: 14 lutego 1949 roku

pozycja na boisku: bramkarz

lata gry w Widzewie: 1973-1978

liczba meczów i goli w Widzewie: 4/0 (ekstraklasa), 63/0 (II liga), 5/0 (Puchar Polski), 2/0 (Puchar Ligi), 1/0 (Puchar Intertoto)

sukcesy z Widzewem: mistrzostwo II ligi i awans do ekstraklasy (1975), wicemistrzostwo Polski (1977).