Wojciech Daroszewski: Pieniądze dla piłkarzy leżały na boisku (część 2)
Ładowanie...

Global categories

26 December 2020 12:12

Wojciech Daroszewski: Pieniądze dla piłkarzy leżały na boisku (część 2)

W okresie Wielkiego Widzewa lat 70. i 80. XX wieku Wojciech Daroszewski był w klubie wiceprezesem do spraw piłki nożnej, a przede wszystkim jednym z najważniejszych współpracowników Ludwika Sobolewskiego.

Zapraszamy do lektury drugiej części wywiadu, który z Wojciechem Daroszewskim przeprowadziliśmy tuż przed Świętami Bożego Narodzenia.

Przeczytaj część 1. rozmowy z wieloletnim działaczem Widzewa Łódź [KLIKNIJ]

widzew.com: Po kilku latach trafiliście na kolejną angielską drużynę. Czy przed meczem z Liverpoolem pojechał pan na to zgrupowanie do Włoch?

- Nie, tam nie byłem, więc u papieża również na wizycie mnie zabrakło.

Czy pogłaskanie głowy Wiesława Wragi przez papieża dało bramkę Widzewowi w spotkaniu z Liverpoolem?

- Wiesiu był przymilny. To go papież pogłaskał. I był niski, więc Jan Paweł II sięgnął jego głowy ręką. To tyle. Ja nie wierzę w cuda. Był potem ten pamiętny strzał głową Wragi, więc można dobudować do tego legendę. Wiesiu na nią zapracował.

Nieczęsto mu się zdarzało strzelać gola głową z 16 metrów?

- Chyba nigdy.

...a Gręboszowi tak dobrze dośrodkować lewą nogą.

- Niedawno sobie ten mecz przypomniałem i obejrzałem jeszcze raz. Naprawdę to był cudny gol. No i Grobbelaar zawalił ten mecz Liverpoolowi. Zresztą w rewanżu też się nie popisał. Zagrał jak nie bramkarz tej klasy i nie tej drużyny.

Jednak przed pierwszym meczem z Liverpoolem drużynę Widzewa dopadła kolejna plaga, bo prawie cały zespół zachorował na grypę.

- Oni tej grypy to chyba przede wszystkim dostali ze strachu. Zresztą wszyscy w klubie, włącznie z nami działaczami, byli przerażeni po losowaniu. Przecież to była drużyna, której wszyscy się w Europie bali. Piłkarze Liverpoolu byli wtedy u szczytu sławy. Były nawet dyskusje, jak podnieść morale zawodników przed tymi meczami z Anglikami. Padały różne pomysły, niektóre bardzo dziwne, czy byśmy mogli powiedzieć - nielegalne. Ostatecznie wybraliśmy inny manewr: dołożyliśmy piłkarzom jeszcze więcej do ewentualnej premii.

Zdjęcie nr 2: Działacze Widzewa wiedzieli, jak dobrze zmotywować piłkarzy na mecze z Liverpoolem. Ci z Anglikami walczyli jak równi z równymi

Czyli te pieniądze zawsze były jednak decydującym argumentem?

- Przecież to jest dobra cecha. Jak się pracuje dobrze to się należy solidna wypłata. Mimo że to był ustrój socjalistyczny, to trochę inaczej wtedy myśleliśmy. Była dobra praca, to była też dobra płaca. Przecież wtedy piłkarze Widzewa nigdy nie dostali pieniędzy za przegrany mecz. Mieli jakieś podstawowe pensje, a prawdziwe pieniądze dla piłkarzy leżały na boisku. Taką mieliśmy zasadę w klubie.

To jak to procentowo wyglądało jeśli spojrzy się teraz na miesięczne zarobki piłkarzy tamtego Widzewa? Ile zawodnik miał zagwarantowane w umowie, a ile musiał wywalczyć na boisku?

- Przy średnim sezonie, co dla Widzewa oznaczało wtedy wicemistrzostwo Polski, 20 procent zarobków miesięcznych piłkarza to była stała pensja. Żeby utrzymał rodzinę. I o tym nie myślał. A reszta leżała do wzięcia na boisku. Musieli zdobywać w lidze punkty. Zresztą przed każdym sezonem było ustalone w klubie, że tyle dostaną za punkt i koniec.

A nie próbowali się kiedyś zbuntować i na przykład powiedzieć, że teraz chcą 80 procent w stałych pensjach, a resztę w premiach?

- Nikt by się na to nie odważył. Po pierwsze, taką mieli mentalność. A po drugie, jak oni mogliby narzekać, gdyby zarabiali pięć razy więcej niż ja jako dyrektor zakładu pracy. Oni o tym dobrze wiedzieli.

Potem był półfinał z Juventusem, w którym zagraliście już nie z Bońkiem w składzie, ale przeciw niemu. Jakie opinie panowały w klubie, gdy odszedł do Juventusu? Nie baliście się, że to w pewien sposób kończy pewną erę Widzewa?

- Boniek tym transferem przyniósł tyle pieniędzy klubowi, że było to tego warte. Poza tym wiedzieliśmy i wszyscy ze Zbyszkiem byliśmy umówieni, że jak mu się uda jakoś obejść klauzulę tego zagranicznego wyjazdu po skończeniu 30 lat, to my w Widzewie nie wykonamy żadnego kroku żeby mu w tym przeszkodzić. Jemu ten transfer po prostu się należał, a wiedzieliśmy więcej niż inni jeśli chodziło o jego kondycję i zdrowie. Przecież on wtedy był już po tym zakażeniu żółtaczką, po której już nigdy nie wrócił do takiej formy, w jakiej był wcześniej. Wszyscy trenerzy i piłkarze w Widzewie wiedzieli, że po tej chorobie Boniek pogra z 10-15 minut na maksa, potem będzie z 10 minut odpoczywał i znowu zacznie grać. Bo jego organizm nie miał już takiej wydolności jak wtedy, gdy przyszedł do nas. Dlatego to wszystko nam się kalkulowało, bo Włochom tego wszystkiego nie powiedzieliśmy.

Zdjęcie nr 3: W klubie nikt nie zamierzał blokować transferu Bońka do Juventusu. Wręcz przeciwnie. Wszyscy liczyli na udaną transakcję z Włochami

Jak drużyna zareagowała, gdy się dowiedziała, że Bońka już nie będzie w Widzewie?

- Nikt mu nie zazdrościł i tego nie wypominał. Przede wszystkim zrobił wyłom, jeśli chodzi o te zagraniczne transfery. A my w klubie mieliśmy niepisaną umowę z piłkarzami, że jeżeli któryś tylko zyska szansę wyjazdu na Zachód i transferu, to nie będziemy tego blokowali. Zawsze wiedzieliśmy, że dostaniemy za to jakieś mniejsze lub większe pieniądze i za nie kupimy następnego zawodnika. W tym byliśmy nieźli. W kupowaniu nowych piłkarzy do Widzewa.

A jaki transfer w tym kupowaniu piłkarzy do klubu był najtrudniejszy z pana perspektywy?

- Najtrudniejszy był transfer Władka Żmudy. Dlatego, że u niego finansami zarządzał nie on, ale... żona. A ona była konkretna w dbaniu o pieniądze, więc było trudno. Przyjeżdżamy do Żmudy, a ten mówi: "To idźcie do niej i pogadajcie". A żona Władka okazała się twarda w negocjacjach i to były długie rozmowy. Czasami trzeba było też podchody robić pod zawodników innych klubów, ale byliśmy szybsi od nich. Bo prawda jest taka, że jak pojawiał się temat jakiegoś nagłego transferu, to zostawiałem swój zakład pracy zastępcy, rzucałem wszystko i jechałem. Nie było czasu na dyskusje, bo to trzeba było błyskawicznie robić. Bywało, że o wszystkim decydowały godziny, albo nawet minuty. Dlatego zawsze byliśmy w klubie, jak to się mówi - "pod prądem".

Z którym klubem było wtedy najtrudniej rywalizować na rynku transferowym?

- Z tych klubów nie-wojskowych to z nikim. bo my byliśmy zawsze zorganizowani i mieliśmy jeden ostateczny argument...

Pieniądze?

- Tak, one ostatecznie decydowały, czy dany piłkarz trafi do Widzewa. Zresztą teraz jest podobnie jeśli chodzi o transfery. Kto ma najwięcej pieniędzy, ten weźmie kogo chce.

Widzew wyróżniał się wtedy również tym, że jako jeden z pierwszych polskich klubów zaczął wysyłać za granicę swojego operatora z kamerą, który nagrywał mecze pucharowych rywali.

- To jest warte podkreślenia. Po pierwsze - jako pierwsi w polskiej lidze mieliśmy w klubie magnetowid. Przed wszystkimi meczami, a szczególnie przodował w tym trener Żmuda, piłkarze do oporu oglądali nagrania rywali. Skończył się trening i szli oglądać nagrania z zagranicy. Przed Liverpoolem Władysław Żmuda pokazywał piłkarzom różne nagrania z ligi angielskiej. W tym takie, na których w pewnym momencie było widać pięciu zawodników z obandażowanymi głowami. Sugerował im, że czeka ich ostra walka z Anglikami, ale jednocześnie mówił, że oni grają siłowo i dawał do zrozumienia swoim zawodnikom, że technicznie są lepsi od Wyspiarzy. To im próbował wpoić. Bo widzewiacy bić to się umieli. Ale jednocześnie oprócz tego, że będzie ostra gra, Żmuda mówił im żeby wykorzystali swoją technikę.

Widzewiacy nazywali trenera Żmudę "profesorem Tutką"...

- Bo był bardzo dokładny i podchodził trochę tak naukowo, analitycznie do gry i taktyki. Czasami zatrzymywał akcję i na przykładzie konkretnego rywala podpowiadał naszym piłkarzom, jak mają go ograć. Potem jeszcze brał zawodników na indywidualne rozmowy i pokazywał im, co mają robić na swojej pozycji w grze z konkretnym zawodnikiem Liverpoolu. Władek Żmuda był tym trenerem, którym zrobił najwięcej dla Widzewa w całej jego historii i to nie podlega dyskusji. Jak przyszedł do klubu, to zaczęli odchodzić najlepsi piłkarze, a on miał wtedy z zespołem najlepsze wyniki. Był idealnym trenerem i moim zdaniem nie do końca docenionym w Polsce.

Zdjęcie nr 4: Zdaniem Wojciecha Daroszewskiego trener Władysław Żmuda był najlepszym szkoleniowcem w historii RTS-u

A kogo spośród piłkarzy tamtego Wielkiego Widzewa wskazałby pan jako tego najbardziej niedocenionego?

- Bogusława Plicha. Dlatego, że miał pecha bo był... wychowankiem klubu. Na każdego, którego kupiło się z zewnątrz do Widzewa, chuchano i dmuchano. A jak był swój i mieszkał naprzeciwko stadionu, to wiadomo. Trzeba przyznać, że to był nasz błąd. Bo po tej kontuzji już tak dobrze nie grał, a jednocześnie miał duże mniemanie o sobie. Tymczasem musiał czekać na swoją kolej. Na pewno zagrał bardzo dobry mecz z Liverpoolem na wyjeździe. Po powrocie pogratulowałem mu i wręczyłem kwiaty, a on zaraz pyta: "Kiedy pieniądze dostanę?". Zaczął coraz częściej się o to upominać.

Miał rację, bo przecież grał wtedy dobrze, a dostawał najmniej ze wszystkich.

- Tak, ale bo jak kogoś nowego się kupuje do klubu, to taki piłkarz się targuje o wszystko. A Plich był nasz, więc mógł nam mówić, że sobie zaraz pójdzie gdzieś do innego klubu. To mu odpowiadali - no to idź.

Wróćmy jeszcze do meczu z Liverpoolem. Czy prezes Sobolewski, albo pan, pojechaliście z drużyną do Anglii?

- Nie, siedzieliśmy tu w klubie razem na górze w starym budynku, w pokoju zarządu, i oglądaliśmy mecz lewym okiem, bo graliśmy w brydża. Wiedzieliśmy, że nie mogą tego odpuścić i nawet specjalnie tego nie śledziliśmy. Zresztą akurat tam był taki stary telewizor i słabo było widać. Byliśmy w kilka osób, bo jeszcze oprócz mnie i Sobolewskiego był Przesmycki i ktoś jeszcze. I zrobiliśmy sobie brydżowy wieczorek. Pamiętam, że jak w Liverpoolu było już 2:1 dla Widzewa, to powiedziałem, że pewnie nasi dadzą gospodarzom coś strzelić, bo po co mają się jeszcze wysilać i narażać. Ale takiej rzeczy jak awans już nie odpuścili.

To już chyba po tej partyjce brydża i meczu, na stół postawiono coś mocniejszego?

- Właśnie że nie. Ludwik Sobolewski nie był z tych działaczy, co popijali.

Co działo się po rewanżu w Anglii, gdy przylecieliście do Polski? Mieliście wtedy dwa powitania przez kibiców. Jak to wyglądało?

- My jako działacze pojechaliśmy na lotnisko Okęcie przywitać piłkarzy, a tu w Łodzi czekali kibice. Po raz pierwszy miało miejsce coś takiego, bo drużyna wróciła z tego wyjazdu bardzo późno, a mimo to ludzie czekali. Większość to była młodzież. Piłkarze się cieszyli, że tutaj pod stadionem Widzewa też na nich czekali kibice. Nie były to jakieś olbrzymie tłumy, ale kilkuset sympatyków powitało drużynę. Wtedy to był pierwszy raz, kiedy kibice tak licznie czekali na piłkarzy Widzewa, żeby podziękować im za sukces.

W sezonie, w którym Widzew doszedł do półfinału Pucharu Mistrzów, w kraju został wicemistrzem. W kolejnym sezonie również, a potem zajmował trzecie miejsce i zdobył Puchar Polski. Ale od połowy lat osiemdziesiątych tak dobrze już nie było. Kiedy był ten moment, w którym coś zaczęło szwankować w klubie?

- Dla mnie takim momentem było to, gdy do władz klubu weszli działacze partii, czyli PZPR, którzy chcieli przejąć władzę w klubie. Celował w tym zwłaszcza pan Mirosław Czesny. Pamiętam jak na posiedzenie zarządu Widzewa przysłał swojego drugiego sekretarza, a ten zrobił "rewolucję" we władzach klubu. Wszyscy, włącznie z Ludwikiem Sobolewskim, podaliśmy się do dymisji, a oni wybrali na prezesa klubu swojego człowieka - Wiesława Brzozowskiego, który działał w zakładach Wizamet. A przecież on nie był wtedy członkiem klubu. Dlatego zaraz podszedłem do tego młodego sekretarza i powiedziałem mu: "Załatw pierwszą rzecz, żeby nowy prezes był członkiem klubu. Bo tak to wszystko jest nielegalne". To Brzozowski szybko pobiegł na dół i naprędce podpisywał deklarację członka RTS Widzew. I wtedy to wszystko się zepsuło, bo przyszli jacyś nowi ludzie, którym się wydawało, że to słodkie życie, jeśli chodzi o rządzenie takim klubem jak Widzew. A to nie było słodkie życie tylko ciężka praca.

Zdjęcie nr 5: Prezes Ludwik Sobolewski niespodziewanie odszedł z klubu w 1987 roku z powodu intryg i przejęcia władzy w Widzewie przez partyjnych działaczy

To byli tacy działacze na pokaz?

- Po prostu lokalni partyjni działacze chcieli przejąć władzę w klubie i czerpać z tego splendoru wypracowanego przez kilkanaście wcześniejszych lat. To byli typowi karierowicze, a nie ludzie z pasją. A hasło "Widzew" robiło wtedy markę od razu. Przecież sam pamiętam, że gdy jako dyrektor Zakładów Drobiarskich jeździłem do Zjednoczenia na spotkania, to wszyscy moi koledzy dyrektorzy z innych łódzkich zakładów tylko się przywitali i zaraz rozmowa schodziła na temat Widzewa, drużyny oraz piłkarzy. I szanowali mnie za to, że coś w klubie znaczę i robię. A ci partyjni aktywiści chcieli tego samego, ale nie umieli zrobić w klubie nic pozytywnego. Bo nie miał kto nimi zarządzać, a najważniejszy w każdej firmie jest zawsze szef. Jak szef jest dobry, to i firma dobrze działa.

Dziwna sprawa, bo przecież przez lata prezes Sobolewski potrafił nie tworzyć sobie konfliktów z władzą.

- Tak było aż do tego momentu. Najpierw na dzielnicy był sekretarz, starszy pan bez wykształcenia, ale komunista z przekonania, a nie dla kariery. I z nim Sobolewski bardzo dobrze się dogadywał na tym etapie, gdy Widzew walczył o awans do ekstraklasy w latach siedemdziesiątych. Jak awansował, to zaczęły się kontakty z Komitetem Wojewódzkim PZPR, któremu szefował wtedy Bolesław Koperski. Z nim dobrze się współpracowało, a potem, od połowy lat osiemdziesiątych, było już gorzej.

I prezes Sobolewski tak łatwo oddał w 1987 roku władzę?

- A co mógł zrobić? Jeszcze na prośbę władz partyjnych został na jakiś czas w zarządzie klubu, ale po kilku tygodniach zobaczył sam, że nic z tego nie będzie i wycofał się zupełnie. Nie było wtedy szans, żeby jakoś im się przeciwstawić. To były czasy dominacji takiej partyjnej nomenklatury. Zresztą prezes Sobolewski musiał też patrzeć na swoje. Przecież z Widzewa żaden z nas pieniędzy nie brał. To było takie społeczne hobby plus od czasu do czasu te zagraniczne wyjazdy na puchary. Potem jak oni to wszystko zepsuli i Widzew w 1989 roku spadł z ekstraklasy, to myśmy wrócili i udało się szybko uporządkować część spraw i w jeden sezon awansować z powrotem do najwyższej ligi.

A potem nastał czas nowej Polski, prywatyzacji i zakładania spółek akcyjnych...

- Przyszła prywatyzacja, a wraz z nią panowie z walizkami pełnymi pieniędzy, którzy chcieli rządzić w klubie. Powiedziałem wtedy, że dziękuję uprzejmie, ale to już nie dla mnie. Bo jak zaczęli opowiadać, że oni będą helikopterami przylatywać na mecze, to jakoś mnie to nie przekonywało. A potem prawie wszyscy z nich wylądowali w więzieniu albo mieli kłopoty z prawem z powodu różnych afer.