Władysław Żmuda: Nazywano mnie teoretykiem. Denerwowało mnie to
Ładowanie...

Global categories

29 September 2017 09:09

Władysław Żmuda: Nazywano mnie teoretykiem. Denerwowało mnie to

Trener, który z Widzewem zdobył mistrzostwo Polski i dotarł do półfinał Pucharu Europy, jest na emeryturze, ale pozostał pasjonatem futbolu i wciąż z pasją o nim opowiada.

Bartosz Koczorowicz: Wciąż ogląda pan wiele ligowych spotkań, w tym także mecz Widzewa.

Władysław Jan Żmuda: Mam dużo czasu. Nie pracuję już na uczelni, ponieważ żona była ciężko chora i musiałem się nią zaopiekować. Spędziłem tam w sumie 28 lat, więc wystarczy. Teraz jestem na emeryturze, więc mogę zająć się zwiedzaniem stadionów, chociaż w zasadzie jestem bardziej kibicem telewizyjnym. Wolę usiąść w fotelu, wziąć notes, popatrzeć na mecz i spisać spostrzeżenia. Potem obejrzę jeszcze powtórkę, żeby przyjrzeć się bliżej problematycznym sprawom wynikającym z boiskowych sytuacji. Żyję piłką, jestem człowiekiem sportu.

Pasja nie zgasła, a wręcz przeciwnie - ma pan na nią więcej czasu.

- Kupuję codziennie Przegląd Sportowy i zaczynam czytanie zawsze od ostatnich stron, gdzie zawarte są informacje o wszystkich transmisjach. Pamiętam, że kiedyś zostałem poproszony przez nich o wywiad. Zadano mi pytanie, co bym ulepszył w ich gazecie. Odpowiedziałem, że denerwuje mnie ich terminarz sportowy, który obejmował cały blok przeróżnych transmisji. Nigdy jednak nie wiedziałem, które są aktualne. Zasugerowałem podkreślenie takich bądź zaznaczenie innym kolorem. Posłuchali!

Skoro ogląda pan tyle spotkań i notuje przemyślenia, to oprócz ogromnego doświadczenia  posiada pan także rozległą, aktualną wiedzę na temat realiów piłkarskich. Nie myślał pan nigdy, żeby zostać ekspertem telewizyjnym?

- Nie. Poświęciłem kawał czasu literaturze fachowej. Napisałem dwie książki. Współautorem jednej z nich jest Antoni Piechniczek. Nie jest wcale tak łatwo stworzyć książkę. Pierwszą napisałem w 2015 roku. Później napisałem kolejną, tematem której była głównie taktyka. Przywiozłem jedną z nich dla prezesa Widzewa z życzeniami awansu do wyższej ligi.

Ponad dekadę temu też pan napisał książkę - był to doktorat.

- Trochę mnie zmusili na uczelni (śmiech). Katedrę Zespołowych Gier Sportowych objął jeden z uczonych rosyjskich, który miał w Europie znajomości i prowadził wykłady. Na początek poprosił pracowników o przyniesienie CV. Kiedy zobaczył moje, a mam spory dorobek, a w dodatku przedstawiłem mu także wyniki mojej pracy naukowej, to nie miał wątpliwości. Z tego musiał powstać doktorat.

Jak w ogóle doszło do tego, że znalazł się pan na uczelni?

- Byłem wtedy trenerem GKS-u Katowice. Mój kolega, który był szefem Zakładu Piłki Nożnej, zaproponował mi współpracę. To była dla mnie nowość. Zawsze marzyłem, żeby pracować ze studentami. Godziłem treningi z GKS-em z wykładami i tak dałem się wciągnąć.

Praktyka zawodowa kontra wiedza akademicka. Jak udało się panu pogodzić te dwa światy?

- Pewnych spraw musiałem się nauczyć. Kiedy prowadziłem zajęcia praktyczne, to de facto trenowałem. Do studenta trzeba mieć zupełnie inne podejście - trzeba go nauczyć. Ja tego nie umiałem, a to jest bardzo ważna sprawa. To jest tak, jak z młodymi adeptami piłki nożnej. Ich trzeba także uczyć. Najczęstszym błędem jest to, że więcej trenujemy, a trzeba pokazywać, jak uderzyć czy chociażby ustawić nogę. Napisałem książkę na temat edukacji młodych piłkarzy.

W tym momencie trener Żmuda zwrócił się do obecnego przy rozmowie Tadeusza Gapińskiego: - Tadziu, mam prośbę, przynieś proszę z pokoju książki, jedna jest grubsza, druga cieńsza.

Pan ogólnie wyprzedzał swoją epokę, nagrywając mecze, a nawet swoje komentarze podczas spotkania, które wykorzystywał pan w przygotowaniach do kolejnych meczów. Teraz analiza wideo jest codziennością. Nie postrzegano pana wówczas jako odmieńca albo gadżeciarza?

- Denerwowało mnie to, jak niektórzy dziennikarze nazywali mnie naukowcem-teoretykiem. Przecież było dokładnie odwrotnie! Byłem piłkarzem Śląska Wrocław, później trenerem. Zdobyłem mistrzostwo Polski. Jaki ze mnie był teoretyk? Oczywiście, musiałem przyswajać nową wiedzę. W Śląsku tak naprawdę szukałem sposobów na lepsze trenowanie zawodników, a to byli moi koledzy. Generałowie nakazali mi zakończenie kariery piłkarskiej, żeby objąć posadę trenera. Broniłem się przed tym, nie byłem gotowy psychicznie na ten ruch. To drużyna zawnioskowała, żebym został szkoleniowcem.

Poparcie zespołu to bardzo mocny mandat dla trenera.

- Pomagałem kolegom. Będąc w Śląsku Wrocław, byłem normalnym żołnierzem. Na wszystkich szczeblach podkreślałem, że przyszedłem do wojska, ale moim marzeniem był awans do pierwszej ligi. Dużo rozmawiałem z kolegami, z którymi przyszedłem. Później szybko zostałem kapitanem zespołu. Awansowano mnie głównie pod tym kątem, żeby pilnować chłopaków, kiedy ci przykładowo szli na wódkę. Papierosy i alkohol to wrogowie. Piłka jest najważniejsza.

Domyśla się pan, co ostatecznie skierowało uwagę generałów właśnie na pana w kontekście poszukiwań nowego trenera?

- W drugim roku służby rozmawiano z najlepszymi, którzy mieli zostać w Śląsku. Pytano się ich, czego chcą, żeby przekonać ich do zostania. Jedni mówili o pieniądzach, inni o mieszkaniu. Ja poprosiłem o możliwość zdawania na AWF w Warszawie, kiedy na jedno miejsce było pięciu, sześciu chętnych. Zaskoczyłem ich. Usłyszałem jednak, że mam jeszcze osiem miesięcy służby i jest to niemożliwe.

***

Z pokoju hotelowego wrócił Tadeusz Gapiński z dwiema książkami autorstwa trenera Żmudy. Nasz rozmówca wziął jedną z nich i zaczął objaśniać okładkę.

- Wracając do tematu taktyki, na pierwszym obrazku z lewej przedstawiłem całą filozofię gry, jeżeli chodzi o nauczanie. Na tym wykresie pokazane są ćwiczenia w formie ścisłej, które można trenować bez przeciwnika. Mówię oczywiście o nauczaniu młodzieży. Trener może sobie później dobierać różne ćwiczenia uzupełniające. Jeżeli to się opanuje, to można przejść do drugiego etapu z biernymi obrońcami, który przedstawiony jest na środkowym obrazku. Ostatnim etapem są ćwiczenia z przeciwnikiem zilustrowane na trzecim wykresie.

Ile czasu należy poświęcić na każdy z wymienionych przez pana etapów?

- To zależy od inteligencji trenera. Szkoleniowiec powinien starać się jak najszybciej nauczyć etapów gry bez przeciwnika. Nie powinien natomiast zbyt długo ćwiczyć w ten sposób. To jest nasz największy problem, że zbyt wiele czasu poświęcamy na treningi bez rywala.

Współautorami tej książki są znani ludzie polskiej piłki.

- …a mianowicie, jak już wcześniej wspomniałem, mój przyjaciel, Antoni Piechniczek oraz mój były student, a później asystent - Zbigniew Witkowski. Pierwszego z nich poprosiłem o napisanie dwóch artykułów na temat reprezentacji. Dałem mu trudny temat - otrzymał za zadanie opisanie polskiej myśli szkoleniowej, który dość często jest krytykowany przez dziennikarzy. Drugi ze współautorów, Zbigniew Witkowski, z drużyną kobiet do lat 17 zdobył mistrzostwo Europy. Jesteśmy ze sobą w kontakcie.

Wprowadził pan te treningi w życie jako trener Widzewa?

- Zespół, który wtedy zastałem w Łodzi, grał świetnie z kontrataków, natomiast atak pozycyjny kulał. Postanowiłem wprowadzić więc te treningi. Po jakimś czasie usłyszałem od zawodników: "Panie trenerze, daj nam pan spokój! To jest za trudne!" - ale z czasem widać było, że swego rodzaju automatyzm zaczął działać. Moją filozofię przedstawiłem w książce. Żeby ją jeszcze trochę przybliżyć, porozmawiajmy o ostatnich meczach reprezentacji. Adam Nawałka to jest wspaniały człowiek, ale przykładowo w spotkaniu z Danią Robert Lewandowski został rzucony przez niego na pożarcie. Wiadomo było, że Duńczycy założą mu pressing i będą kopać go po nogach, by go w efekcie wyłączyć. Dałbym "Lewemu" wsparcie Milika lub Teodorczyka. Piotr Zieliński też nie powinien był zacząć na pozycji wysuniętego pomocnika. W Napoli jest rozgrywającym ustawionym bardziej w głębi pola.

Ale ma też innych współpracowników w linii pomocy - Insigne, Callejon, Hamsik…

- Zgoda, że we Włoszech nauczył się wiele. Dlatego też powinien zostać zawodnikiem wiodącym w kadrze. Przede wszystkim jednak, musi zacząć grać na odpowiedniej pozycji. Kolejna sprawa to ustawienie. Widziałem w życiu wiele spotkań na różnego rodzaju mistrzostwach, sporo pisałem też o tym do "Trenera". Można grać 1-4-2-3-1, ale trzeba mieć skrzydłowych, takich jak Kamil Grosicki czy Jakub Błaszczykowski, gdy są w formie. W meczu z Danią jednak to była tragedia, co zagrali. W Widzewie stosowałem ustawienie 1-4-4-2, a w Śląsku z kolei - 1-4-3-3, bo miałem zawodników pod te taktyki. Dobór ustawienia wynika z potencjału oraz możliwości przystosowania piłkarzy do konkretnego sposobu gry. We Wrocławiu miałem Sybisa, Kwiatkowskiego. Był też Pawłowski, który był fałszywym środkowym. Mieliśmy opanowane różne warianty. Przykładowo, kiedy Pawłowski się wycofywał, a stoper za nim szedł, to w lukę, która powstawała, wchodził skrzydłowy. Taka zagrywka robiła mnóstwo zamieszania. No, ale to tyle, jeśli chodzi o to, jakie tematy poruszyłem w pierwszej książce. Z drugą książką miałem problemy na uczelni.

Dlaczego?

- Program na uczelni, jeśli chodzi o piłkę nożną, dotyczy pewnych dogmatów. Tak, jak w religii mamy dziesięć przykazań, tak i w tym przypadku jest w zasadzie dziesięć zasad. Postanowiłem je obalić, a wiadomo, że na uczelni należy się trzymać programu. Co jest bardzo ważne w piłce nożnej, jeżeli drużyny stosują, załóżmy, ścisłe krycie, jak chociażby Duńczycy w meczu z Polską? Gra jeden na jeden. Jeżeli zawodnik wygrywa taki pojedynek, to kiedy wyprowadza piłkę, obrona jest już rozluźniona, więc można działać. Druga ważna sprawa to gra bez piłki. W meczu z Danią bardzo mało naliczyłem starć jeden na jeden, każdy grał bezpiecznie, do najbliższego kolegi. Nikt nie wziął na siebie ciężaru. W starciu z Kazachstanem wyglądało to lepiej, ale w duszy chciałem, żeby jak najszybciej Nawałka wprowadził Błaszczykowskiego i dopiero wtedy widać było, że gra ruszyła.

Skoro nasza rozmowa skręciła w kierunku reprezentacji, to jak to się stało, że nie został pan selekcjonerem reprezentacji Polski na dłużej?

- Miałem mały epizod, [trener Żmuda współprowadził kadrę, kiedy stery objął na trzy mecze Lesław Ćmikiewicz - przyp. red.]. Proponowano mi wcześniej objęcie posady selekcjonera, ale Ludwik Sobolewski nie chciał mnie puścić. Byłem raczej trenerem klubowym i zawsze to mówiłem.

Widzew miał kilku trenerów, którzy odnosili wielkie sukcesy w klubach, natomiast nie mieli okazji dłużej prowadzić reprezentacji lub nigdy nie osiągali znaczących wyników z kadrą. Przykładem jest chociażby aktualny trener, który przy Piłsudskiego jest legendą, ale na Euro 2012 nie wyszedł z grupy.

- Pisałem kiedyś w "Trenerze" o tym, co moim zdaniem należało zrobić, żeby poprawić sytuację na tym turnieju. „Franek” raczej nie lubi zmian, a w meczach reprezentacji, które prowadził były konieczne. Jeżeli coś nie idzie, należy dokonać roszad. Trener ustala pewną taktykę gry, która powinna być dopasowana do potencjału i formy zespołu. Jeżeli coś nie wychodzi, a po pierwszych minutach trzeba mieć pewne refleksje na temat tego czy plan jest realizowany, to należy szukać drobnych korekt. Można zmienić już w pierwszej połowie, na przykład, układ zawodników. Boniek i Smolarek wiedzieli o co chodzi w Widzewie w tym temacie. To był automat. W przerwie już trzeba mieć kompletny obraz i podjąć decyzje, a to nie jest łatwe. Niekiedy byłem sztywny przez te 15 minut i zastanawiałem się, co robić. To jest krótki czas, ale wychodzę z założenia, że lepiej zrobić złą zmianę niż jej w ogóle nie zrobić. Nawet kibice, którzy patrzą na mecz, podejdą do tematu w stylu: "Nie wyszło trenerowi, ale zrobił zmianę".

Przychodził pan do Widzewa, który był mistrzem Polski, u którego w szatni bywało tak gęsto, że atmosferę można było kroić nożem. Jak pan trafił do tych piłkarzy, przychodząc do nich z zupełnie nieznanego im świata?

- Na początku przedstawiłem im moją filozofię, która opierała się na dyscyplinie. To miało być na pierwszym miejscu. Tadziu powiedział mi, że będę miał ugór z zawodnikami. Niektórzy nie umieli się zachować - klęli, wyzywali, palili papierosy, pili piwo. Byłem przerażony. Wdrożyłem natychmiast dyscyplinę poprzez zakazy i kary za np. spóźnienia. Z niektórymi toczyłem walkę na tym polu. Boniek mi pomagał. Przychodził do mnie, mówiąc w stylu: "Panie trenerze, zgadzam się z panem, ale…". On też musiał trzymać z drużyną z drugiej strony.

Pana misja w Widzewie mogła jednak nie zakończyć się happy endem.

- Kiedyś usłyszałem od Tadzia, że jak przegram parę meczów to wylecę. Z czasem jednak wszystko się unormowało - zespół był ułożony zarówno pod względem taktycznym na boisku, jak i poza nim. Chłopcy stali się kulturalnymi ludźmi. To, że czasem wypili, co zdarzało się też i za moich czasów, to jest normalne. Najważniejsze, że się zmienili. Jeśli chodzi o charakter, to poprzedni trenerzy: Leszek Jezierski, Bronisław Waligóra, Jacek Machciński - prowadzili drużyny w taki sposób, że Widzew był zespołem, który wytrzymywał bardzo duże obciążenia.

Miał pan skłonność do taktycznych eksperymentów.

- Przeglądałem ostatnio swoje zapiski, bo odwiedził mnie redaktor Roman Kołtoń, który teraz pisze o Bońku. Pokazałem mu zbiory, a mam wszystkie dzienniczki z czterdziestu lat. On się za głowę złapał, jak to wszystko zobaczył. W zbiorach były notatki, a wśród nich zapis ustawienia z Bońkiem na stoperze! Potrzebowałem wtedy doświadczonego piłkarza w miejsce Andrzeja Grębosza, który zdaje się wtedy był zawieszony i zrobiła się dziura w obronie. Szukałem alternatywy. Sporo testowałem też na turnieju w Danii, na który pojechaliśmy krótko po tym, jak objąłem zespół.

Proszę opowiedzieć więcej o tym turnieju.

- To było mniej więcej wtedy, kiedy miała miejsce słynna afera na Okęciu [trener Żmuda objął posadę pół roku po wspomnianej aferze - przyp. red.]. Obsada turnieju była bardzo mocna - między innymi grał tam Leeds United, a także jeden zespół z Bundesligi. Powiedziałem drużynie, że jedziemy tam przede wszystkim sprawdzić kilka ustawień, ale stawką turnieju była nagroda pieniężna. Więc piłkarze, a wśród nich Boniek, zaczęli drążyć u Sobolewskiego: "A co, jeśli wygramy?". Myślałem, że nie mamy szans w tym turnieju, a tymczasem wygraliśmy.

Wspomina pan Widzew, który chwilę później święcił największe sukcesy w europejskich pucharach pod pana wodzą. Dziś ten sam klub znajduje się na czwartym poziomie rozgrywkowym, ale na jego mecze chodzi regularnie ponad 16 tysięcy ludzi.

- Gdy patrzę na szatnie tego obiektu, to przypominam sobie czasy, kiedy musiałem przebierać się z drużyną, bo nie było warunków. Sam fakt, że drużyna gra w trzeciej lidze i ma tylu kibiców na meczach to jest ewenement. Wybudowanie stadionu przy takim zapotrzebowaniu na piłkę w Łodzi to był obowiązek.