Wiosna będzie przygodą życia - rozmowa z Michałem Czaplarskim
Ładowanie...

Global categories

17 November 2016 18:11

Wiosna będzie przygodą życia - rozmowa z Michałem Czaplarskim

Obrońca, wicekapitan i widzewiak z krwi i kości w szczerej rozmowie z oficjalną stroną klubu opowiada między innymi o kontuzji, swojej nowej roli w drużynie, rundzie jesiennej i nowym stadionie.

Bartłomiej Stańdo: Nie mogę nie zacząć tej rozmowy inaczej, jak od pytania o stan twojego zdrowia. Jak się czujesz i na kiedy planowany jest twój powrót na boisko?

Michał Czaplarski: Rehabilitacja przebiega powoli. Mam pospinane te mięśnie - lekarz mówi, że wręcz nienaturalnie. W okolicach barku wszystko było tak porozrywane, że organizm wytworzył coś, co nazywa się potocznie "zamrożonym barkiem". W reakcji obronnej mięśnie się mocno pospinały, ale lekarz dobrze się mną zaopiekował i dał lek na ich rozluźnienie. Chciałbym z początkiem grudnia wrócić przynajmniej na siłownię i wzmacniać już tę ręke, a od stycznia być gotowym w stu procentach na treningi z drużyną.  Z dnia na dzień jest coraz lepiej, małymi kroczkami idzie to wszystko do przodu. Miałem wrócić szybciej, ale niestety się nie udało.

Ta sytuacja z meczu z Lechią Tomaszów Mazowiecki w ogóle nie wyglądała na taką, po której miałbyś wypaść z gry do końca roku.

- Ona w ogóle nie wyglądała na groźną! Oglądałem to 120 razy i nie wiem, jak to się mogło stać. Na pewno dostałem w głowę, bo później bolała mnie szczęka. Musiałem też stracić przytomność na kilka sekund, ponieważ w ogóle tego nie pamiętam. Jak się ocknąłem i złapałem za bark, to poczułem, że go… nie mam. Ręka opadła mi dziesięć centymetrów w dół. Wszystko się wyrwało. Nie wiem, jak do tego doszło. Takiego bólu jeszcze nie przeżyłem, a tam przecież nawet nie było faulu. Sytuacja jakich milion w meczu.

Nigdy nie ma dobrego momentu na kontuzję, ale ten był wyjątkowo niefortunny. Schodziłeś z boiska niepokonany, później punkty zaczęły uciekać.

- Szkoda, bo akurat łapaliśmy rytm, fajnie to wyglądało, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Muszę się wyleczyć i znów walczyć o powrót do składu. Zostały dwa mecze, które - nieistotne, w jakim stylu - ale musimy wygrać. Na szczęście ŁKS odpowiedział na nasz bezbramkowy remis identycznym wynikiem w Łomży, dzięki czemu wszystko nadal zależy od nas. Gdy wygramy swoje mecze, to nawet przy zwycięstwie ŁKS pozostanie nam sześć punktów straty. Sześć? To jest nic. Mając większość meczów u siebie, a także długą zimę na przygotowanie się kadrowo, fizycznie i mentalnie - sześć oczek to jest naprawdę nic.

Ale te dwa mecze trzeba wygrać bezwzględnie, bo tak łatwo, jak w czwartej lidze, z odrobieniem większej straty na pewno nie będzie.

- W tej lidze dziewięć punktów to już dużo, może nawet za dużo. Sześć punktów to jest nic, oczywiście w perspektywie całej rundy i derbów na własnym stadionie. Dziewięć to jest spore zagrożenie, chociaż Polonia Warszawa rok temu odrobiła do Sokoła aż dwanaście. ŁKS pewnie tylu punktów jednak nie straci, ale nie wierzę też, że cały czas będzie tak strzelał i punktował w końcówkach. Kiedyś pewnie los przestanie się tak szeroko uśmiechać, ale my musimy patrzeć na siebie i robić swoje.

Pamiętam wyjazdowy mecz z Astorią Szczerców jeszcze w czwartej lidze, w którym - mimo jednobramkowego prowadzenia - dość głośno krzyczałeś na kolegów. Dzięki twoim "rozkazom" i zwiększonej koncentracji całej drużyny udało się, pomimo gry w osłabieniu, wywieźć stamtąd trzy punkty. Teraz trochę tego brakowało, szczególnie w meczach z Jagiellonią, ŁKS czy Finishparkietem Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie.

- Trochę "mordą" nadrabiałem (śmiech). Umiejętności to jedno, ale uważam, że trzeba być cały czas "pod prądem", cały czas być skoncentrowanym. Stałe fragmenty gry, końcówka meczu - tu cały czas trzeba krzyczeć, być elektrycznym, cały czas żyć. Nie może wkraść się rozluźnienie. To nie jest tylko 90 minut, to jest całe nasze życie. Po meczu można odpocząć z herbatką pod kocykiem, ale na boisku trzeba gryźć trawę do samego końca. Musi być ogień.

Właśnie tego ognia zabrakło?

- Trener Muchiński wskazał na przygotowanie fizyczne, ale moim zdaniem zawiodło coś na podłożu mentalnym. Bardzo ciężko pracowaliśmy u trenera Płuski - być może brakowało trochę świeżości, bo jeśli już miałbym coś wskazać, to skłaniałbym się ku przetrenowaniu, niż niedotrenowaniu. Nie jest tak, że nie przyłożyliśmy się w okresie przygotowawczym, a teraz nie mamy siły. Ale my przede wszystkim czasem - tak, jak w meczu z Drwęcą - cofaliśmy się zbyt głęboko. Bez sensu. Powinniśmy wychodzić wyżej niezależnie od wyniku. Nawet gdy tracimy bramkę - nic się nie dzieje, gramy dalej. Zimna głowa, koncentracja. Nam natomiast strzelają gola, a my "czekamy", aż nam wcisną następnego. Gola można stracić, nie ma drużyny na świecie, która bramek nie traci. Ale musimy zachowywać się, jakby się nic nie stało. Grać dalej, odrabiać. Pamiętasz, jak było z Omegą Kleszczów wiosną?

Szybko stracony gol, a później gonitwa w strugach deszczu i wreszcie zwycięstwo w końcówce.

- Dokładnie. Straciliśmy bramkę w tym deszczu, w błocie, ale goniliśmy cały czas i wierzyliśmy, że uda nam się tę bramkę strzelić. I się udało. Musimy być pazerni na gole. Zdzieram gardło trochę na tej ławce, ale też nie chcę wychodzić przed szereg, bo nie od tego jestem.

Próbujesz jednak być blisko drużyny, jesteś nawet obecnie asystentem trenera.

- Trener Muchiński poprosił mnie, żebym prowadził rozgrzewki. Staram się jeździć na wszystkie mecze, być blisko, w szatni przed meczem trochę pompować atmosferę. Dobrze, że jest Adrian Budka i kilku doświadczonych zawodników. Musimy się wzajemnie nakręcać i zarażać tą energią wszystkich w naszej kadrze.

Pomimo kontuzji jeździsz z drużyną po całej Polsce. Nawet pociągiem, wspólnie z fanatykami Widzewa. Jak wspominasz tamten wyjazd do Białegostoku?

- Strasznie byłem wkurzony - ale nie dlatego, że przejechaliśmy tyle kilometrów na marne, nie obejrzeliśmy meczu czy był zły klimat, bo atmosfera była świetna i tego wyjazdu nie zapomnę do końca życia. Byłem zły, bo nie udało nam się w sporej liczbie ryknąć na tym stadionie, a ma on świetną akustykę. Wszedłem po meczu na obiekt, bo wracałem z chłopakami autokarem. Gdybyśmy tam ryknęli, to niektórym pospadałyby gacie, a nasz śpiew usłyszeliby też w Łodzi. Gdy krzyknęło kilkunastu kibiców, którym udało się wejść na sektor gospodarzy, to już był spory efekt, a co dopiero grupa 1600 osób... Tego właśnie żałuję, bo sam wyjazd był fajny. Kibice mnie dobrze przyjęli, a oprócz tego, że dostałem gazem, nie było żadnych problemów.

Jak to się stało?

- Przed meczem nie mogliśmy wejść, ale nagle padło hasło "zaraz wchodzimy". Stałem 20 metrów od wejścia. Byłem w temblaku, więc kibice krzyknęli, żebym podszedł bliżej, pod samo wejście, to mi się nic nie stanie. Stałem więc pierwszy przy wejściu, ale policja zdecydowała się użyć w tym momencie gazu i mnie to sięgnęło. Niemal zdążyłem się odwrócić, więc dostałem trochę po kurtce, trochę po twarzy. Ze 20 minut mi łzy leciały, ale nie żałuję tego wyjazdu. Bez wahania pojechałbym jeszcze raz.

Na derbach też nie obyło się bez niemiłych epizodów.              

- Dostałem tyle wyzwisk, jak nigdy wcześniej, ale z tego akurat się cieszyłem. Im bardziej oni mnie nie lubią, tym bardziej ja jestem z tego dumny. Ale pewnie masz na myśli to zajście na koniec mecz. Trochę to zostało rozdmuchane, bo nic wielkiego w sumie się nie stało, a prezes ŁKS szybko zadzwonił z przeprosinami. Uchwyciły to wszystko jednak kamery WidzewTV. Schodziłem z boiska jako jeden z ostatnich. Przy tunelu stał jakiś facet z plakietką Łódzkiego Klubu Sportowego, krzyczał coś o Widzewie. Oczywiście nieprzychylnie, ale przy tym patrzył mi się prosto w oczy. Krzyczał mi to w twarz z duża nienawiścią, ja coś mu odpowiedziałem, on próbował mnie opluć, ale nie trafił. To mnie zdenerwowało i ruszyłem w jego kierunku, ale policja dobrze zainterweniowała i poszedłem spokojnie do szatni.

Na meczu derbowym mogłeś poznać od środka drugi łódzki stadion, bo ten przy al. Piłsudskiego pewnie odwiedzałeś w ostatnim czasie niejednokrotnie.

- Nasz jest przepiękny. Ten na al. Unii też jest nowy, mają tam fajne szatnie, prysznice i… to tyle. U nas są dwie sauny, salka do rozgrzewki, wanny jacuzzi i milion innych, fajnych rzeczy, których nie widać na pierwszy rzut oka. Przejeżdżam koło naszego domu codziennie i każdego dnia cieknie mi ślinka. Sama myśl, że być może będę mógł na nim zagrać to coś nieprawdopodobnego. Podkręcam chłopaków, mówię: "walczycie o swoją przyszłość w tym klubie i o to, by móc na tym stadionie kopnąć piłkę". Nie jesteśmy Barceloną czy Realem, nikt z nas nie nosi na plecach napisu "Zidane" czy "Maradona". Dla nas ta wiosna może być przygodą życia. Te mecze, które zostały do końca rundy, są szansą. Walczymy o to, by nas nie wyrzucili za dwa czy trzy tygodnie. Wiadomo, że kilku będzie musiało odejść zimą, ale każdy powinien gryźć trawę z myślą: "oby nie ja".

Sam jesteś dobrym przykładem takiego podejścia. Poprzedniej zimy byłeś jedną nogą poza klubem…

 - Wcale się temu nie dziwiłem, bo osobiście sam bym się wtedy wyrzucił. Jesień miałem fatalną, ale udało mi się przekonać trenera i prezesów, że warto dać mi jeszcze jedną szansę. Chciałem przygotować się w normalnych warunkach, przepracować pełen okres przygotowawczy i zostać w ukochanym klubie. Bardzo mi na tym zależało, dlatego najpierw ubłagałem pozostanie, a później zasuwałem na treningach. Na szczęście się opłaciło.

Stawka była wysoka, bo to nie tylko pozostanie w Widzewie, ale też szansa wyjścia na historyczny mecz rok później.

- Dokładnie tak. Już słyszę ten ryk kompletu publiczności na derbach, ale wiadomo, że ja inaczej do tego podchodzę, trochę jak wariat (śmiech). Podniecam się strasznie, ale myślę, że takie podejście ma swoje plusy. Wiadomo, że w każdym klubie chcesz wygrywać, a gdy pieniądze wpływają regularnie na konto, to zasuwasz i robisz swoje. Gdybym na przykład wylądował w Legii, oczywiście hipotetycznie, to też pewnie bym biegał i kopał tak samo, ale tutaj jest inaczej. Tutaj "dajesz z wątroby" nawet wtedy, gdy robi ci się ciemno przed oczami. Na Widzewie się wychowałem, miałem trzy przystanki na trening. Moje serce pompuje czerwono-biało-czerwoną krew. Ludzie, którzy są emocjonalnie związani z klubem, w którym grają, zwykle dają z siebie nie sto, a sto dziesięć procent. Wiadomo, że w składzie nie mogą być sami wychowankowie, zupełnie nie o to mi chodzi, ale bez nich też daleko nie zajdziemy. Dlatego cieszy mnie to, że Widzew stawia na młodzież, a taki awans piłkarzy Radka Wasiaka z rocznika 2000 na centralny szczebel rozgrywek to miód na widzewskie serce.  

Bardzo ważne dla przyszłości klubu są też te dwa ostatnie mecze - jeśli stracimy kontakt z miejscem premiowanym awansem, możemy zmarnować ogromny entuzjazm wśród kibiców związany nie tylko z odbudową klubu, ale przede wszystkim nowym stadionem. Widać to chociażby po znakomitym tempie sprzedaży karnetów.

- Oczywiście, że tak. Gdybyśmy, odpukać, przegrali te dwa mecze, to możemy na nowym stadionie pomidory sadzić. Nie można tej widzewskiej energii wśród kibiców zmarnować, dlatego tak ważne są zbliżające się spotkania z Sokołem i Legią. Wiadomo, że sprawy związane z zarządem czy trenerem są istotne, ale najważniejsi teraz jesteśmy my na boisku. Musimy się wziąć w garść, zapomnieć o tych wszystkich końcówkach, Morągach, Finishparkietach, ostatnim bezbramkowym remisie - liczą się tylko te dwa mecze. Nic więcej. Musimy wyjść i zwyciężyć, by zimą można było wszystko na spokojnie poukładać i po rundzie wiosennej znów cieszyć się na Placu Wolności.