Wiesław Cisek w Dogrywce RETROnsmisji
Ładowanie...

Global categories

19 April 2020 18:04

Wiesław Cisek w Dogrywce RETROnsmisji

- Dziś można zastanawiać się, co by było gdyby, jednak wydaje mi się, że teraz nie ma to już sensu - mówił Wiesław Cisek przed rozpoczęciem sobotniej RETROnsmisji meczu z Galatasaray.

Cisek reprezentował barwy Widzewa w latach 1985-1993, w czasie których zanotował 210 spotkań i strzelił 12 bramek. Podczas gry w Łodzi były zawodnik miał okazję wystąpić w reprezentacji Polski oraz w europejskich pucharach, w tym w Pucharze Zdobywców Pucharów. 

Właśnie spotkanie tych rozgrywek kibice mogli sobie przypomnieć na antenie WidzewTV w ramach cyklu RETROnsmisji w sobotę 18 kwietnia. Obecny prezes i trener w klubie Arka Albigowa zdecydował się na udział w dogrywce i udzielił wywiadu, który publikujemy na łamach oficjalnej strony Widzewa Łódź.

Widzew.com: Jak wyglądały kulisy pana przejścia do Widzewa?

Wiesław Cisek: To był czas, kiedy młodzi zawodnicy, tacy jak ja, szukali okazji, by uniknąć powołania do wojska. Nie chcę przesadzić, ale ja i mój ówczesny klub Resovia otrzymaliśmy kilka ciekawych propozycji. Ściągnąć mnie chciała wojskowa Legia Warszawa, milicyjna Wisła Kraków i Widzew, którego prezes Ludwik Sobolewski przyjeżdżał do mnie, do Albigowej trzy albo cztery razy. A pamiętajmy, że z Łodzi na Podkarpacie jest 350 kilometrów. Ostatecznie trafiłem do Warszawy, a zdecydowała o tym żołnierska wizyta na boisku w Rzeszowie. Mundurowi weszli na boisko i wręczyli mi bilet do podpisu, na którym było skierowanie do Gdyni, do Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków. Tam służba był najcięższa i trwała aż 3 lata, dlatego chcąc nie chcąc poszedłem do klubu z Warszawy. Tam odsłużyłem półtora roku, mając na sobie mundur tylko podczas przysięgi. Byłem zadowolony, bo większość ówczesnych zawodników mieszkała w hotelu, a ja otrzymałem kawalerkę przy ulicy Brackiej. Do tego trenował nas trener Kopa, który potrafił sprawić, ze dawaliśmy z siebie więcej, niż grając tylko pod przymusem.

Wtedy ponownie odezwał się do pana prezes Sobolewski?

- Tak, wtedy Dariusz Dziekanowski bardzo chciał przenieść się z Łodzi do Warszawy, ponoć nie dogadywał się z grupą zawodników. Dokonano wymiany pomiędzy Legią a Widzewem, a ja miałem Darka zastąpić. Prezes przedstawił mi bardzo dobre warunki, w tym trzypokojowe mieszkanie. Było to dla mnie ważne, bo chciałem założyć rodzinę. Zdecydowałem się na transfer do Widzewa, gdzie ostatecznie spędziłem 7 i pół roku. 

Kto rządził ówczesną szatnią?

- Ciężko powiedzieć. W drużynie była grupa utytułowanych zawodników i reprezentantów Polski, z Włodkiem Smolarkiem i Romanem Wójcickim na czele. Jednak Widzew posiadał trenerów z bardzo silnymi charakterami, którzy nie pozwalali wchodzić sobie na głowę, takich jak Bronisław Waligóra czy Orest Lenczyk. Na pewno jednak prezes Sobolewski czasami pytał o zdanie radę drużyny, decydując o kolejnych ruchach transferowych. Ja byłem wtedy z boku, bo miałem trochę ponad 20 lat.

Trener Waligóra słynął z bezpośredniego podejścia w kontakcie z piłkarzami?

- Jest przede wszystkim bardzo inteligentnym i charyzmatycznym trenerem. Potrafił z nami normalnie porozmawiać, chociaż nie pozwalał łamać swoich zasad. Przed treningiem zawsze witał się z każdym z nas uściskiem ręki, twarzą w twarz, chcąc wyczuć woń alkoholu. Dopiero wtedy wychodziliśmy na trening. Zdarzało się też, że dzwonił do nas na domowe numery, pod różnymi pretekstami. Tak naprawdę chodziło o to, by sprawdzić, czy nie balujemy. Czasami ruszał w miasto, kontolując bary i restauracje, czy aby nie przesadzamy z integracjami. Gdy nikogo nie znalazł, odgrażał się następnego dnia, że następnym razem na pewno nas złapie!

Pod wodzą trenera Waligóry udało się sięgnąć drużynie po Puchar Polski i uzyskać możliwość gry w Pucharze Zdobywców Pucharów. Obejrzenie RETROnsmisji było okazją do odświeżenia wspomnienień?

- To na pewno była ciekawa sprawa - zobaczyć tamto spotkanie, ale strasznie szkoda, że nie udało nam się awansować. Wydaje mi się, że mecz wygrał Turkom bramkarz, który grał bardzo nowoczesnie i czytał grę. Potrafił czujnie wychodzić przed pole karne, przy rzutach wolnych dobrze się ustawiał. Chociaż za ten faul przed polem karnym na Smolarku obejrzałby dziś czerwoną kartkę. Krzysiek Kamiński rozegrał wtedy bardzo dobre spotkanie. Fajnie było też zobaczyć powrót na boisko Wieśka Wragi, który miał długą pauzę od gry. Dodam tylko, że trochę zdziwił mnie turecki komentarz podczas oglądania, ale trzeba przyznać, że tamtejszy komentator dobrze poradził sobie z naszymi nazwiskami.

Po trenerze Waligórze przyszedł orkes pracy z trenerem Lenczykiem. Czy metody szkoleniowe trenera były bardzo wymagające? Dziś niektórzy określają go mianem "zamordysty". Biegał pan z kolegą na plecach w górach?

- W tamtym czasie wszystkie zespoły jeździły w góry, bo panowało przekonanie, że to, co ”władujemy” w łydki zimą, będzie procentować wiosną. Stąd wyprawy w góry, marsze z ołowianymi pasami czy wyczerpujące przebieżki. Trener Lenczyk również stosował te metody. Ale trzeba przyznać, że to był kolejny bardzo charyzmatyczny trener, z którym pracowało mi się bardzo dobrze. To podczas pracy z Lenczykiem zadebiutowałem w reprezentacji Polski.

Zanotował pan 12 występów w kadrze. Czy w tamtym okresie reprezentacja mogła osiągnąć lepsze rezultaty? Na przykład w eliminacjach Euro 88? 

- Niestety, w tamtych czasach mieliśmy pecha do tego, że mistrzostwa Europy był bardzo elitarnymi turniejami. W grupie eliminacyjnej Euro 88 trafiliśmy na Holendrów, którzy byli poza naszym zasięgiem. Z resztą, później to oni zwyciężyli w tym turnieju, pokonując ZSRR w finale.

Wróćmy do Widzewa. W sezonie 1989/90 wprowadzono bardzo nietypowy przepis, według którego za zwycięstwo trzema bramkami otrzymywało się dodatkowy punkt, a w przypadku porażki w takim stosunku punkt odejmowano. Była to jedna z przyczyn spadku Widzewa?

- W tamtym czasie na pewno uważałem ten przepis za beznadziejny, teraz może zmieniłbym zdanie. Ciężko mi powiedzieć, czy miało to wpływ na nasz spadek. Kilka spotkań w ten sposób chyba przegraliśmy. Z tej zasady zrezygnowano, więc chyba rzeczywiście nie była zbyt udana. 

Władze klubu z prezesem Sobolewskim zdecydowały jednak, że trzon drużyny zostaje wraz z trenerem Kowalskim i macie od razu wrócić do ekstraklasy.

- To był czas, kiedy prezes Sobolewski wrócił do klubu, który przeżywał pierwsze problemy finansowe. To był jednak człowiek, który miał ogromne możliwości i kontakty, a do tego znał się na futbolu. Ogromna postać. Z całym szacunkiem dla prezesów Pawelca i Grajewskiego, ale oni po prostu mieli w klubie swój interes, a Sobolewski naprawdę rozumiał piłkę nożną, dokonywał dobrych transferów. Przekazał nam po spadku w szatni, że mamy odbudować się i awansować. Wykonaliśmy to zadanie. 

Następnie po awansie do ekstraklasy przyszło podium i możliwość gry w Pucharze UEFA. Tam zdarzył się nieszczęsny wyjazd do Frankfurtu...

- Udało nam się awansować do pucharów, chociaż mam wrażenie, że i tak kibice byli lekko rozczarowani. Oczekiwania w Widzewie zawsze były ogromne. Potem przyszedł wspomniany mecz we Frankfurcie. Nie wiem co się wtedy stało. W pierwszym spotkaniu zagraliśmy nieźle, była szansa na awans. Drugi mecz, szkoda gadać. Najpierw szybko stracona bramka, potem druga, trzecia, zaczęliśmy grać tylko po to, by nie stracić kolejnych. A tu 4 gole Yeboaha, hat-trick Krusego... 

Trener Żmuda w filmie z serii dokumentów ”Widzew Bliżej” podkreślał, że ustawił was zbyt ofensywnie i wziął na siebie winę za wysoką porażkę. Chciał zdjąć z was presję?

- To nie była wina trenera Żmudy. Przecież to my graliśmy i zawaliliśmy ten mecz. Wspominałem w RETROnsmisji, że szczęśliwie szybko przyszło ligowe spotkanie z Legią, które dla naszych kibiców wydawało się ważniejsze od pucharów. Usiedliśmy w szatni, bez trenera, prezesa, i powiedzieliśmy sobie, że musimy wygrać to spotkanie, by móc w ogóle pokazać się w mieście. Łódź była bardzo duża, ale w każdym jej kącie na pewno znalazłby się ktoś, kto nas zna i nie zabrakłoby z jego strony "szydery". Wygrana nad warszawiakami pozwoliła nam choć trochę się zrehabilitować.

Po ponad 7 latach przyszedł czas pana odejścia z Widzewa. Co przyczyniło się do takiej decyzji?

- Prezes Grajewski oskarżył mnie oraz kilku zawodników o sprzedanie meczu. To było spotkanie z Polonią Warszawa, w którym wygrywaliśmy 2:0, ale ostatecznie zremisowaliśmy 2:2. Grajewski wziął nas na bok i poinformował, że będziemy otrzymywać wypłaty zgodnie z umowami, ale możemy zapomnieć o normalnych treningach i grze.

Z Widzewa wyjechał pan do Niemiec, do klubu VFB Oldenburg.

- Informację o takiej możliwości przekazał mi trener Kopa, już jako menadżer, z którym wcześniej pracowałem w Legii. Miałem wtedy 30 lat i uznałem, że to może być dobry krok, bo niedługo miało urodzić mi się dziecko. Wyjechałem, następnie ściągnąłem rodzinę i spędziliśmy tam 6 i pół roku. To był udany czas. Co ciekawe, grający tam ze mną Tadeusz Świgoń jest obecnie prezesem Korony Rzeszów. Myślałem, że na stałe został w Niemczech i ułożył tam sobie życie, a tu taka niespodzianka. 

Gdy myśli pan o Widzewie przez pryzmat swojej kariery piłkarskiej, jakie znaczenie ma dla pana ten klub?

- Nie zaliczyłem w swojej karierze gry w wielu klubach. Resovia, relatywnie krótki epizod w Legii, Widzew i wyjazd do Niemiec. Łódź zawsze będzie mi się kojarzyć bardzo dobrze, mam tam wielu kolegów. Wydaje mi się, że tworzyliśmy wtedy ciekawy zespół. Wyniki może nie były najlepsze, ale myślę, że kilka małych sukcesów udało się nam osiągnąć. Chciałbym pozdrowić wszystkich łodziaków i kibiców!