Global categories
Wiesław Chodakowski. Ostoja Wielkiego Widzewa
Legendarny obrońca ma wiele racji - każdy kibic doskonale pamięta wielkie mecze z Liverpoolem czy Juventusem, które zapewniły Widzewowi miejsce w najlepszej czwórce europejskiego futbolu, ale na ten szczyt trzeba było się najpierw wspiąć. Nie było łatwo, bowiem Widzew zaczynał niemal od zera. Udało się właśnie dzięki nim - ”odrzutom z ŁKS”, jak sami siebie w przyszłości z uśmiechem nazywali. Z uśmiechem, bowiem udało im się nie tylko zrewanżować byłemu klubowi w bezpośrednich starciach i udowodnić swoją wartość, ale i prześcignąć drugi łódzki klub o kilka długości. Dlatego obszerny wywiad ze Zdzisławem Kostrzewińskim na łamach oficjalnej strony klubu opublikowany zostanie w przyszłym tygodniu, a teraz przypomnimy drugiego z tych piłkarzy, którzy stworzyli solidny fundament pod budowę ”Wielkiego Widzewa”, a później sami byli jego częścią - Wiesława Chodakowskiego.
*
Boisko, obok którego stała drewniana trybuna i niewielka szopa służąca za magazyn na sprzęt, koszone było za pomocą owiec - dziś trudno w to uwierzyć, ale tak wyglądała widzewska rzeczywistość na zaledwie kilka lat przed skutecznym podbojem Europy. - Tam na dole była skocznia w dal - Chodakowski wskazuje w okolice miejsca, gdzie teraz - na nowoczesnym, 18-tysięczym stadionie - piłkarze wychodzą z tunelu. - Przychodziły różne szkoły i tam miały zajęcia wychowania fizycznego. My trenowaliśmy sobie przy bramce, a oni trenowali skok w dal. Na tej samej murawie. Ja trenowałem, a mój syn bawił się z Marcinem Pyrdołem [obecny trener ŁKS Łódź - przyp. B.S.] w piaskownicy. Na tej skoczni w dal - wspomina legendarny obrońca, który na mecz z Pelikanem Łowicz przyjechał właśnie z synem.
Paweł Chodakowski również występował w Widzewie. Na al. Piłsudskiego grał przez dwa i pół roku - wystąpił w 23 spotkaniach, zdobył dwie bramki. Obie ważne, bo zapewniły punkty czerwono-biało-czerwonym. - W dniu meczu o dziewiątej odebrałem go z lotniska w Modlinie. Specjalnie na mecz przyjechał. Na ten otwierający nowy stadion nie mógł, zatrzymały go obowiązki. Pracuje w Luksemburgu, gdzie trenuje bramkarzy pierwszoligowego klubu. Na spotkaniu z Pelikanem się pojawił, wykorzystując to, że kadra Luksemburga grała z Francją. Powspominaliśmy stare czasy - dodaje Chodakowski senior.
Było co wspominać. Widzew z Chodakowskim w składzie zrealizował scenariusz, który śmiało mógłby zrobić furorę w Hollywood - w przeciągu zaledwie pięciu lat udało się awansować z ligi okręgowej do ekstraklasy, wygrywając na dodatek z Łódzkim Klubem Sportowym przy al. Unii już w drugim meczu w najwyższej klasie rozgrywkowej - Wyszedłem przemotywowany. Przed spotkaniem rozegrałem w głowie kilka takich meczów - przyznaje. Nie mógł się doczekać rewanżu na byłych kolegach, ale ten ładunek emocjonalny zakończył się fatalnym błędem w pierwszej minucie spotkania, po którym ŁKS wyszedł na prowadzenie. - Tylu ludzi na trybunach, tak wielki mecz, tak bardzo chciałem dobrze wypaść, a tu ledwo się zaczęło i… Błąd. Mój błąd. Koniec świata. Dobrze, że trwał krótko - otrząsnąłem się po dziesięciu sekundach i rozegrałem chyba najlepszy mecz w życiu - wspomina. Podobnego zdania był trener Leszek Jezierski, a Widzew zwyciężył ostatecznie na wyjeździe w Derbach Łodzi 2:1.
RTS jednak na tym nie poprzestał i już dwa lata później został wicemistrzem kraju, czego efektem były występy w europejskich pucharach i wyeliminowanie Manchesteru City. Opaskę kapitańską w tych spotkaniach przywdziewał oczywiście Chodakowski, strzelał zaś Zbigniew Boniek. To właśnie obrońca Widzewa wymyślił obecnemu prezesowi PZPN przydomek ”Murzyn”. - To była dobra odmiana dla ksywki ”Rudy”. Nie wiem dlaczego, ale słowo ”rudy” od razu kojarzyło mi się z brzydkim słowem na ”ch”, dlatego powstał ”Murzyn”.
Chodakowski zakończył karierę, ale nie skończył świętować sukcesów w Widzewie. Został asystentem trenera Jacka Machcińskiego, dzięki czemu pozostał z drużyną i walnie przyczynił się do zdobycia przez RTS mistrzostwa Polski oraz wyrzucenia z europejskich pucharów tuzów pokroju Manchesteru United i Juventusu.
Wiele osób twierdzi, że kluczem do sukcesów klubu z robotniczej części Łodzi była unikatowa atmosfera i charakter, który wyróżniał czerwono-biało-czerwonych nie tylko na polskim podwórku, a z czasem zaczął być nazywany charakterem widzewskim. - Ta więź się tworzyła w biedzie. Były naprawdę ciężkie warunki. Nie mieliśmy pieniędzy na autobus do Rzeszowa, więc wzięliśmy trzy Nysy. Podjeżdżamy pod stadion do hotelu, a gospodarz obiektu wyszedł i mówi: "kibice to z drugiej strony!". Trener Jezierski się z nim kłócił, że to piłkarze - śmieje się Chodakowski.
- Byliśmy biedni. Ostatni mecz przed wejściem do pierwszej ligi był z Bałtykiem Gdynia. Mieliśmy dwie pary koszulek, w których mogliśmy grać. Trener Jezierski powiedział, że trzeba po tym ostatnim meczu dać koszulki ludziom na trybunach. Kupiliśmy więc wszyscy stroje - pamiętam do dziś, że za 40 złotych, takie z granatowymi numerami. W nich wyszliśmy na mecz. Wygraliśmy 3:1, a po meczu kibice wbiegli na boisko. Zdjęliśmy trykoty i podarowaliśmy fanom. Teraz można się z tego śmiać, ale kiedyś nie było z takimi rzeczami tak łatwo, jak dziś - pyk!, wchodzimy do sklepu i już masz koszulkę. Nie było gdzie ich kupić, a nie mogliśmy dać naszych prawdziwych, bo byśmy nie mieli w czym grać - uśmiecha się kapitan i opoka defensywy Wielkiego Widzewa.
*
- Chciałoby się na nim zagrać - nie ukrywa, patrząc na nowy stadion przy alei Piłsudskiego 138. - Poza tym jednak chciałoby się, żeby to był stadion nasz. Widzewski. Nie miasta, nie pani Zdanowskiej, tylko mówiąc w przenośni - pana Sobolewskiego. Nasze widzewskie śmieci, tylko i wyłącznie - mówi. - Teraz nie zawsze piłkarze mogą tu trenować, co trochę widać było w tych dwóch pierwszych meczach, że jeszcze nie są przyzwyczajeni do obiektu. Chociaż my też trenowaliśmy często za bramkami. Wszystkie elementy biegowe czy siłowe - poza boiskiem. Żeby nie niszczyć trawy. Na schodach były dobre treningi, kiedy jeden drugiego brał na barana i tak biegaliśmy w tę i z powrotem. Takie czasy - wspomina Chodakowski.
Widzew obecnie traci 11 punktów do prowadzącego w tabeli ŁKS Łódź. Sytuacja, jak przyznaje sam obrońca, jest trudna, ale nie wszystko jest jeszcze stracone. - Byłem na pierwszym meczu i zauważyłem przestraszone obydwa zespoły. Mamy młody zespół i będzie bardzo trudno awansować. Nie wiem, czy nie powinniśmy już szykować drużyny pod kątem jesieni. Tu jest Widzew i będziemy walczyć do końca, ale boję się, że za dużo punktów jest straconych. Nadzieja umiera ostatnia, ale jest co gonić - przyznaje.
Tezę mówiącą o tym, że udałoby się odrobić nawet 21 punktów, gdyby piłkarze Przemysława Cecherza grali tak jak on i jego koledzy, kwituje uśmiechem. - Teraz jest inny futbol. Wydaje mi się, że brakuje trzech-czterech doświadczonych zawodników, którzy poukładaliby grę. Trzeba jednak żyć nadzieją. Kiedyś na pewno wrócimy tam, gdzie nasze miejsce. Obecnie młodzi chłopcy potrzebują wsparcia i bardzo dobrze, że to wsparcie dostają z trybun. My? My po prostu graliśmy dla najlepszej publiczności. Bo kibice Widzewa są najlepsi. Chwała im, a także ich ojcom i dziadkom, że wychowali ich na wiernych fanów. Kiedyś przychodzili oni, teraz ich synowie i wnukowie. Są z Widzewem na dobre i na złe. Tradycja zachowana.
fot. Karol Grzegorek