Wielki trener o wielkim prezesie: Ludwik Sobolewski był bezkonkurencyjny
Ładowanie...

Global categories

10 November 2017 13:11

Wielki trener o wielkim prezesie: Ludwik Sobolewski był bezkonkurencyjny

- Był wizjonerem. Miał wizję stworzenia wielkiej drużyny i ją zrealizował – podkreśla Władysław Żmuda, trener Widzewa w latach 1981-84 i 1992-93.

Z łódzkim zespołem zdobył mistrzostwo Polski, dwa wicemistrzostwa Polski, a w europejskich pucharach dotarł do półfinału Pucharu Europy (pamiętne mecze z Liverpoolem i Juventusem Turyn).

Panie trenerze w sobotę dziewiąta rocznica śmierci prezesa Ludwika Sobolewskiego. Wspomni go pan?

Władysław Żmuda: Oczywiście, trzeba przypominać osoby, które budowały pierwszy Wielki Widzew. Był wielką osobowością, a jednocześnie bardzo skromnym człowiekiem. Miał też wielki autorytet wśród piłkarzy. Jak coś obiecał, zawsze zostało zrealizowane. Dla mnie dużym zaskoczeniem było to, że nie jeździł z nami na zagraniczne mecze. Kiedyś go o to spytałem, to odpowiedział, że są ludzie, którzy bardziej na to zasłużyli, są młodsi, ciężko pracują, niech coś z tego mają. Tu też wychodziła jego skromność. Raz mi się udało namówić go na wyjazd do Paryża. Graliśmy tam turniej, który był zorganizowany w ramach rozliczeń chyba za transfer Zdzisława Rozborskiego. To była taka impreza na luzie i wtedy z nami pojechał.

Co był w nim oryginalnego?

- Przeanalizowałem wszystkich prezesów, z którymi pracowałem i Ludwik Sobolewski był bezkonkurencyjny. A byłem przecież w GKS Katowice Mariana Dziurowicza, Górniku Zabrze Jana Szlachty, Ruchu Chorzów Zbigniewa Norasa. To byli też wielcy ludzie, ale byli autokratami. Wiele mogli pomóc drużynie poprzez swoje stanowiska, ale to Ludwik Sobolewski był wizjonerem. On miał wizję stworzenia wielkiej drużyny i ją zrealizował.

Kiedy po raz pierwszy spotkał pan prezesa?

- Najpierw propozycję objęcia Widzew dostałem od niego jeszcze jak prowadziłem Śląsk Wrocław. Wtedy jednak uznałem, że jeszcze nie jestem na tyle gotowy, by przychodzić do tak wielkiej drużyny. Drugie podejście był po tym jak Widzew zdobył mistrzostwo Polski. To wbrew pozorom był trudny moment.

Dlaczego?

- Miałem własny przykład ze Śląska, w którym piłkarze po zdobyciu tytułu, poczuli się już wielkimi asiorami i kolejny sezon był słabszy. Tego obawiał się właśnie prezes Sobolewski. Ja też liczyłem się z tym, że będą wysoko zadzierali głowy. I prezes już podczas rozmowy powiedział, że oprócz dobrego startu w europejskich pucharach i walki o obronę tytułu, dla niego ważne jest poprawienie atmosfery. Wziąłem to pod uwagę i poprzez regulamin wprowadziłem dyscyplinę. Zaryzykowaliśmy z prezesem i się udało, bo zdobyliśmy drugie mistrzostwo z rzędu i odmieniliśmy drużynę. Następną sprawą było zmobilizowanie piłkarzy. Wielu bardzo chciało wyjechać na Zachód, dlatego z każdym trzeba było indywidualnie rozmawiać. I obiecaliśmy im, że jak wygramy ligę, to pozwolimy odejść. Szczęśliwie się to nam udało, bo mistrzostwo rozstrzygnęło się w ostatniej kolejce. I rzeczywiście piłkarze wyjechali – m.in. Boniek, Młynarczyk, Żmuda, Pięta, Jeżewski, Możejko.

Odeszło wielu podstawowych piłkarzy i…

- …zaczęliśmy się zastanawiać z prezesem co zrobić. No cóż zakasać rękawy i budować zespół. Szukaliśmy młodych graczy i tak trafili do nas m.in. Myśliński, Wraga czy Świątek. Selekcja była kilkuetapowa. Najpierw jechał trener, dziś byśmy go nazwali skautem, którzy przygotowywał wstępną listę. Potem szkoleniowiec rezerw i moi asystenci. A na koniec jechałem ja z prezesem Sobolewskim. Kiedy mówiłem, że warto, prezes pytał tylko ile powinien kosztować i zaczynał załatwiać. Przed sezonem, 1982/83 usłyszałem od niego, że mamy walczyć o środek tabeli. Dla mnie to była dobra wiadomość, że mogę w spokoju budować zespół. A jednak i tak się udało zdobyć wicemistrzostwo przy równej liczbie punktów z pierwszym Lechem. Prezes podkreślał, że najważniejsze są puchary i budowa drużyny. Wtedy właśnie dotarliśmy aż do półfinału Pucharu Europy, pokonaliśmy Liverpool i mierzyliśmy się z Juventusem.

A jakie były wasze prywatne kontakty?

- Byłem domatorem. Prezes jednak mocno mnie namawiał, bym przychodził do klubu pograć w brydża. Zwykle siadaliśmy ja, prezes, Józef Przesmycki, ojciec Zbigniewa, obecnego szefa sędziów i jakiś potencjalny sponsor z firmy lub miasta, a pani Basia Masłocha zawsze przygotowywała coś do jedzenia. Warunek był taki, że nie gadamy o piłce, ale oczywiście się nie dało. Zapraszał mnie też kilka razy do domu. Z żadnym innym prezesem nie miałem takich ciepłych kontaktów.