Widzew jest w defensywie, by w końcu wystrzelić do przodu - rozmowa z Jackiem Krzynówkiem
Ładowanie...

Global categories

01 December 2015 13:12

Widzew jest w defensywie, by w końcu wystrzelić do przodu - rozmowa z Jackiem Krzynówkiem

Zapraszamy do lektury wywiadu z członkiem Klubu Wybitnego Reprezentanta.

Zanim nadeszła era Roberta Lewandowskiego, pokonywał najlepszych bramkarzy w Europie. Po latach wspaniałej kariery pozostał tym samym Jackiem z Chrzanowic. Oddajemy w wasze ręce obszerny wywiad z piłkarzem, który był jedną z ikon reprezentacji Polski w piłkę nożną początku XXI wieku.

Łukasz Kolecki: Jest pan jednym z piłkarzy, którym udało się pokonać trudna drogę - z małej miejscowości, regionalnych klubów - na piłkarskie salony. Pana kariera może być dla wielu zawodników z niższych lig inspiracją. Czy pan też tak to widzi?

Jacek Krzynówek: Pochodzę z małej miejscowości i w ogóle się tego nie wstydzę. Wiadomo, trochę szczęścia musi człowiek mieć, a w życiu piłkarza czy sportowca, to już szczególnie. Ja to szczęście miałem, trafiając na takich ludzi, którzy wyciągnęli mnie z tej szarej rzeczywistości. Dzięki nim jestem w tym miejscu, w którym jestem, a początki wcale nie były łatwe. Pamiętam jak dziś, kiedy graliśmy Puchar Polski na szczeblu wojewódzkim przeciwko RKS Radomsko. Mój zespół reprezentował B klasę, czyli najniżej jak się da, a RKS był w IV lidze. Mecz ułożył się tak, że do przerwy prowadziliśmy 1:0, a mnie udało się strzelić bramkę. Sytuacja była taka, że ówczesny właściciel RKS, pan Tadeusz Dąbrowski odrobinę się zagotował i sam wszedł na boisko. Zabrał się mocno do roboty, strzelił dwie bramki i ostatecznie jego zespół wygrał. Natomiast moje nazwisko, moja osoba gdzieś tam u niego w pamięci została. Od razu po tym meczu chciał mnie ściągnąć, ale ja nie byłem przekonany, nie chciałem tam iść.

Dlaczego?

- Tak jakoś wyszło, miałem obawy, że to może za wcześnie. W każdym razie do transferu nie doszło. Kolejny rok spędziłem w swoim klubie. Pamiętam, że pojechaliśmy z kumplami na mecz III ligi do Piotrkowa, gdzie Piotrcovia grała z RKS Radomsko. Zespół z Radomska przepracował dobrze tamten rok i grał w tym czasie szczebel wyżej. Spotkanie zakończyło się wygraną RKS 1:0. Mecz był w sobotę, a w poniedziałek okazało się, że w pierwszej jedenastce w zespole gości nie było młodzieżowca, a żeby było zabawniej młodzieżowiec był, chyba nawet dwóch, tylko pomylili się o dwa miesiące z wiekiem zawodnika. Wtedy Tadeusz Dąbrowski przypomniał sobie o mnie, już we wtorek byłem na treningu. Musiałem zaliczyć testy, które miałem razem z Rafałem Dopierałą i Mariuszem Jabłońskim. Nasze treningi obserwował Leszek Ćmikiewicz. To on zdecydował, że nadaję się do RKS. Drugi raz już nie mogłem tej szansy nie wykorzystać.

W futbolu amatorskim przychodzi czas na trudne decyzje. Trzeba pracować by utrzymać rodzinę, pewnie wiele talentów przepada. Czy to prawda, że panu udało się w ostatniej chwili?

- Dokładnie. Nie oszukujmy się, są też różne pokusy, człowiek trochę inaczej myśli, inaczej podchodzi do życia, kiedy ma lat siedemnaście czy nawet dwadzieścia. Spojrzenie na pewne sprawy zmienia się z wiekiem, na przykład mając lat trzydzieści kilka, gdzie już ta kariera powoli się kończy. Wielu chłopaków nie zdaje sobie sprawy z tego, że piłka nożna może uratować im życie. Dokładnie tak było w moim przypadku, gdzie pracowałem już dwa dni w zawodzie stolarza, wiec pan Tadeusz Dąbrowski przypomniał sobie o mnie w idealnym momencie. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Nie jesteśmy już teraz na stopie piłkarz-prezes, tylko oczywiście mamy relację przyjacielską, którą cały czas podtrzymujemy. Mamy trochę problem z tą młodzieżą, co widać nawet tu, w województwie łódzkim: na przykładzie Widzewa, ale też tego, co się dzieje u nas w Bełchatowie, gdzie musieliśmy zdecydować się na wymianę pokoleniową. Mieliśmy tu rewolucję dosyć dużą, klub jest cały czas w przebudowie. Życie piłkarza nie jest łatwe, jest trochę jak sen. Trzeba w pewnym momencie podjąć odpowiednie kroki, wykorzystać swoją szansę. Pozostaje tylko pytanie: czy uda się ją wykorzystać, czy nie. Znam wiele przypadków, w których ta szansa zostaje zaprzepaszczona. Z piłkarskiego punktu widzenia są to zmarnowane talenty.

Pan te swoje piłkarskie kroczki stawiał powoli, właściwie było to tylko kluby z regionu.

- Generalnie bardzo późno zacząłem grać w piłkę zawodowo. Pierwsze profesjonalne treningi miałem w wieku 18 lat, wtedy też podpisałem pierwszy kontrakt. Udało nam się z RKS awansować do II ligi. Zostałem wtedy wybrany do jedenastki sezonu. Proszę sobie wyobrazić ten przeskok z B klasy. To już jest duży krok. Później, żeby się rozwijać cały czas, trzeba było zmienić klub. Nam, jako beniaminkowi, udało się utrzymać w II lidze, ale stwierdziłem, że trzeba zrobić kolejny krok.  Nie chciałem za bardzo ruszać się za daleko od domu. Wyglądało to tak, że cały okres przygotowawczy przepracowałem w Bełchatowie, ale ostatecznie padło na Raków Częstochowa. Właściwe w ostatnich dwóch dniach okienka transferowego zadecydowaliśmy, że pójdę na wypożyczenie do Częstochowy.

Niewiele osób o tym pamięta, ale debiutował pan w Ekstraklasie w barwach Rakowa.

- Pierwsze dwa mecze zagrałem w podstawowej jedenastce, potem już wyglądało to trochę gorzej. W sumie do tej pory nie wiem, z jakich przyczyn zostałem przesunięty do rezerw. Rezerwy grały w III lidze, wtedy w grupie śląskiej, notabene moim zdaniem najmocniejszej w tym czasie w całej Polsce, bo III liga składała się z czterech grup. W gruncie rzeczy mój charakter pasował do tej ligi, bo z każdych niepowodzeń próbuję wyciągnąć jakieś pozytywy, więc chwalę sobie ten pobyt w Rakowie. Fizycznie i mentalnie musiałem tam się zaadoptować i jakoś dawałem sobie radę. Teoretycznie zagrałem 17 spotkań, z czego moglibyśmy złożyć może trzy mecze w pełnym wymiarze. Raków miał prawo pierwokupu, ale się na to nie zdecydował.  Stwierdziłem po prostu, że wracam do Radomska. Życie lubi być jednak przewrotne, tym razem zaliczyłem okres przygotowawczy z RKS, a na koniec przyszła propozycja z Bełchatowa. Nie było problemu, by się dogadać i zostałem wypożyczony do GKS.

Zaliczył pan kilkanaście minut w meczu z Widzewem. Skończyło się wygraną łodzian 4-0. Pamięta pan to spotkanie?

- Oczywiście, że pamiętam ten mecz. Pamiętam doskonale. Cala stara gwardia, która grała i walczyła w Lidze Mistrzów. Do tego Marek Citko strzelił nam pierwszą bramkę, wtedy w Polsce szalała "Citkomania". Było to dla mnie, młodego chłopaka, duże wyzwanie i zaszczyt, móc zagrać przeciwko Markowi Citce. Wiadomo, jeśli by zapytać teraz Marka, to pewnie nie pamięta, że taki Krzynówek sobie w tym meczu biegał. Natomiast ja to doskonale pamiętam, dobrze wspominam i tylko żal, żeśmy przegrali aż tyle. Natomiast Widzew został wtedy mistrzem, jeśli się nie mylę Sławek Majak - z którym później mieliśmy mieszkania niedaleko siebie - strzelił bramkę w tym pamiętnym meczu z Legią, gdzie z 0:2 wyciągnęli wynik.

Nie było zainteresowania z tych największych klubów z regionu, Widzewa czy ŁKS?

- Może i było, ale do mnie nie dochodziło za wiele tym temacie. Widocznie osoby, które sie mną opiekowały. stwierdziły, że nie ma co mi mącić w głowie za bardzo. Raczej Widzew nie był mną zainteresowany, zdaje się, że ŁKS jakoś bardziej. Z tego, co pamiętam pan Jan Tomaszewski był u moich rodziców w domu. Bardzo namawiał na transfer do ŁKS, ale ja jakoś nie chciałem tam iść. Jeszcze po konsultacjach z kilkoma osobami, które tam były - bo jeszcze w Radomsku grało sporo osób z Łodzi, także brałem też pod uwagę, co oni mówią - utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie ta droga. Ostatecznie zostałem wtedy w Radomsku i na pewno tego nie żałuję. Później jeszcze po spadku z Bełchatowem, tematu łódzkich klubów nie było w ogóle.

Strzelił pan kilka bramek w Ekstraklasie, ale tylko raz udało się panu pokonać bramkarza dwukrotnie w jednym meczu. Pamięta pan, kiedy to było?

- Oczywiście. Przegrywaliśmy do przerwy 0:2 z Widzewem. Jeszcze tutaj, na starym stadionie - dwa rzuty karne i wyciągnęliśmy ten wynik. Drugi karny został podyktowany w końcowych minutach meczu. Później miałem troszkę przechlapane u siebie na wiosce, gdzie jest kilku kibiców Widzewa. Przychodzili do mnie i oczywiście lekko żartobliwie zaczepiali na zasadzie: "Jacku, coś Ty nam zrobił?". Tak to się życie piłkarza układa. My spadliśmy wtedy z ligi, ale pamiętam to dobrze, bo jednak rzadko zdarza się wyciągnąć 0:2 przeciwko takiemu Widzewowi.

GKS Bełchatów spadł z ligi, jednak pan zapracował na transfer do Niemiec. Był to dla pana ogromny przeskok?

- Przed wyjazdem do Niemiec, przed podpisaniem kontraktu, byłem praktycznie dogadany z Polonią Warszawa, była też oferta z Wisły Kraków. Cały czas dochodziły do mnie sygnały o zainteresowaniu z czołowych drużyn, gdzieś tam w tle były nawet sygnały z Legii. Natomiast, kiedy pojawiła się okazja wyjazdu do Niemiec do dobrego klubu, nie zastanawiałem się długo. Oczywiście 1.FC Nürnberg w samej końcówce sezonu spadł z Bundesligi, natomiast nadal była to mocna drużyna. Kiedy zobaczyłem, jakie tam są warunki do treningu, szczęka mi opadła - przeskok był niesamowicie duży. Wydaje mi się, że nie można nawet tego porównywać z tym, co wtedy mieliśmy w Polsce. Zespół z drugiego poziomu rozgrywek w Niemczech posiadał bazę, na którą składało się dziewięć boisk treningowych, w tym dwie murawy podgrzewane. Sam stadion, gdzie mogło pomieścić się pięćdziesiąt kilka tysięcy osób, robił duże wrażenie. Na transfery klub wydał w tamtym sezonie dwanaście milionów marek, by jak najszybciej awansować do Bundesligi. Jeśli chodzi o mnie, to łatwo nie było, ale miałem obok siebie Tomka Kosa. Te nasze polskie bratnie dusze trzymały się jakoś razem na obczyźnie, zresztą trzymają do dzisiaj. Czasem wspominamy sobie nasze ciężkie początki w Niemczech - pamiętam jak po wyjedzie rozmawiałem z Piotrkiem Szarpakiem. Szpak mówi: "Kurcze Jacek, ja nie pamiętam żebyś Ty zrobił tu w ciągu roku tyle wślizgów, co tam w Niemczech w ciągu dwóch, trzech meczów". Graliśmy  razem w Bełchatowie, więc miał porównanie.  Dla mnie był to ogromny skok, ale chyba pasowałem tam fizycznie, mentalnie, bo mogłem się dalej rozwijać.

Jakie znaczenie miała bariera językowa?

- Nie znałem języka, bo choć w szkole miałem niemiecki, to wiadomo jak człowiek do tego podchodził. Dobrze, że był Tomek, który mi pomagał. Później okazało się, że drugim bramkarzem jest Darius Kampa, który urodził się w Polsce, dokładnie w Raciborzu, on mówił trochę po polsku i też nam pomagał. Oczywiście znajomość języka przyszła z czasem, praktycznie osiem miesięcy i nie było żadnego problemu z porozumiewaniem się. Są rożne składowe sukcesu, ale najważniejsze było to, że trener na mnie stawiał.  Przez pierwsze cztery kolejki w moim wykonaniu zaliczyłem bodaj dwie żółte kartki, a do tego zrobiłem dwa rzuty karne. Dobrze, że dołożyłem, jakieś asysty i trener na mnie stawiał dalej, bo zanotowałem prawdziwe wejście smoka. Był to dla mnie ciężki okres, ale naprawdę dobrze go wspominam.

Życie piłkarza to pewien okres czasu, trzeba go wykorzystać jak najlepiej. Tak podchodził pan do kariery?

- Dla mnie każdy dzień treningowy był czymś ważnym. Z każdego treningu starałem się wynieść jak najwięcej pozytywnego. Wiadomo, czasem przychodzą chwile zwątpienia, tak jak rozmawialiśmy, na obczyźnie, kiedy człowiek nie zna jeszcze języka i brakuje mu dobrej komunikacji. Trzeba się odnaleźć w takiej sytuacji, kiedy organizm jest podwójnie obciążony, fizycznie poprzez trening, ale też psychicznie poprzez te wszystkie sprawy pozaboiskowe. W moim przypadku najważniejsze było zaufanie trenera, który mnie tam ściągnął i na mnie postawił. Pomimo tego początku, o którym wspominałem, nie straciłem miejsca w składzie. Zresztą szkoleniowiec znał mnie, bo nie byłem zawodnikiem, którego ściągnął przypadkiem. Dużo wcześniej mówiło się o tym, że przyjeżdżają na mecze ludzie z Niemiec, oglądają, obserwują. Wiedzieli, kogo kupują, bo robili rozeznanie przez siedem czy osiem miesięcy. Można wspomnieć o tym, że byłem wypożyczony na rok, ale juz po trzech miesiącach, klub podjął decyzję, że wykupuje mnie z Polski. Ja sam sobie zakładałem, że będę rok w Niemczech, wyszło z tego jedenaście lat.

Za panem wspaniała kariera klubowa, ale był pan też motorem napędowym reprezentacji. Pół żartem, pół serio pojawiają się głosy, że za wcześnie się pan urodził, bo reprezentacja z Krzynówkiem w składzie byłaby najsilniejsza od lat.

- To jest już inna generacja, inne pokolenie piłkarzy. Mentalnie to zupełnie inna drużyna niż my. Wydaje mi się, że piłkarsko są lepsi od nas, od mojego pokolenia, fizycznie chyba też, cala piłka pod tym względem poszła mocno do przodu. Chociaż ja nigdy nie miałem problemów z bieganiem. Pasowałem pod tym względem do Bundesligi, tam trzeba biegać. Wiadomo jak to u nas z treningami jest, później większość piłkarzy narzeka, że ciężko itp. Ja nigdy nie narzekałem na treningi. Byłem od grania, nie od gadania. Wracając do reprezentacji, liczę na to, że chłopcy osiągną coś więcej niż my. Wierzę, że mamy już za sobą czas, kiedy graliśmy mecze otwarcia, mecze o wszystko i o honor. Biorąc pod uwagę poszczególnych zawodników, jednostki, jakie posiadamy, potencjał jest ogromny. Pozostaje kwestia zbudowania drużyny, dobrania odpowiednich ogniw do wybitnych jednostek. Widać, że trener Nawałka i cały sztab sobie z tym poradzili. Nawet pomimo tego, że łatwiej było awansować do finałów mistrzostw Europy, to należy cieszyć się z tego bezpośredniego awansu. Nie musimy grać żadnych barażów. Drużyna może teraz spokojnie koncentrować się na przygotowaniach do samych mistrzostw, co też jest ważne.

Jest pan dyrektorem sportowym, ale jako piłkarz miał pan okazję pracować z wieloma fachowcami, podpatrywać warsztat. Nie ciągnęło bardziej w stronę "trenerki"?

- Po  ogłoszeniu zakończenia kariery, nie oglądałem żadnego meczu na żywo przez półtora roku!  Z mojej strony to wycofanie się było zamierzone, chciałem nabrać dystansu, spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Chciałem pewnych rzeczy się nauczyć, bo człowiek uczy się cale życie i mam nadzieję, że w przyszłości gdzieś to będzie procentowało. Rola dyrektora sportowego to jest dla mnie coś nowego, ale wydaje mi się, że kierunek, jaki obraliśmy, jest kierunkiem dobrym. Rzadko się zdarza, żeby wymienić dwudziestu zawodników w jednym okienku transferowym. Cieszymy się z tego, w jakim miejscu teraz jesteśmy, bo jest to drużyna z najniższą średnią wieku w I lidze, chyba w granicach 21,7 lat. Jest to młodzież do „obróbki”, chłopcy, którzy chcieli u nas grać, tutaj się dalej rozwijać, może nie za duże pieniądze, ale wydaje mi się też, że pod tym względem nie powinni narzekać. Wszystko teraz zależy od nas, od pionu sportowego, by dobrze przygotować ich do gry. Uciekło nam parę głupich punktów, ale wiadomo, że drużyna musi się skonsolidować, nauczyć boiskowych zachowań.  Cieszymy się z tego, co mamy, ale liczymy na więcej. Do każdego meczu podchodzimy bardzo profesjonalnie, staramy się rozpracowywać przeciwników, mamy dobry sztab szkoleniowy.

Panuje przekonanie, że wiele talentów biega po boiskach III czy IV ligi, tylko trzeba je wyłowić i oszlifować. Jak pan to widzi z pozycji dyrektora sportowego?

- Na pewno inaczej niż to sobie wyobrażałem. Mamy wielu utalentowanych zawodników w niższych ligach. Jest tylko jeden problem, my tych chłopców zagłaskujemy. Mam na myśli kilka aspektów, poczynając od rodziców, bo młody chłopak zagra dwa, trzy dobre mecze i pojawiają się plany, jakie to będziemy robić transfery itp. Tak naprawdę to są kandydaci na piłkarzy, którzy nie są jeszcze ukształtowani. Oczywiście przede wszystkim mącą im w głowach menedżerowie, czy nawet dziennikarze. Zawodnik rozegra kilka spotkań i wszyscy wokół robią z niego mega talent. Później przychodzi rzeczywistość, chłopak troszeczkę urośnie i zderza się ze ścianą, dopiero potem się zastanawia, że mógł inaczej wykorzystać czas na rozwój piłkarski. Wydaje mi się też, że troszeczkę zawodnicy mentalnie nie są przygotowani do zrobienia jakiegoś dużego kroku. Nad tym też tutaj pracujemy - szukamy chłopaków z odpowiednim podejściem i charakterem.

To jest chyba większy problem społeczny - presja wywierana przez rodziców na dzieci, które gdzieś tam chodzą na treningi jest bardzo duża. Jak pan to widzi?

- Wiadomo, że każdy rodzic chce jak najlepiej dla swojego dzieciaka, ale to jest problem. Dobrze, że są zajęcia na orlikach, prowadzone przez akademie czy szkółki piłkarskie. Natomiast my tutaj też mamy kilku chłopaków, którzy może nie wywodzą się z szkółek, ale widać, że mieli gdzieś indywidualne zajęcia. Na pierwszy rzut oka można takiego chłopaka wyczuć i zauważyć. Ci chłopcy mają dobrą technikę, potrafią się zastawić, przyjąć piłkę i generalnie dużo z nią zrobić. Potem przychodzi mecz, gdzie nie ma czasu, jest krótki moment na reakcję, presja przeciwnika i chłopak nie wie, co ma zrobić. W akademiach ci chłopcy są inaczej szkoleni. Młody zawodnik ma przyjąć piłkę, zastanowić się, w który róg ma uderzyć. W piłce zawodowej tego nie ma. Im wcześniej ci chłopcy i przede wszystkim trenerzy, to zrozumieją, tym lepiej. Dobrze, że dzieciaki wracają do sportu, bo był taki okres, że młodzież od niego odchodziła.  Cieszę się, że jest teraz trend w kierunku piłki nożnej, aktywności fizycznej.

Teraz jest chyba jednak trochę tak, że akademii mamy na pęczki, a wiele nich zajmuje się wyciąganiem pieniędzy od rodziców.

- Wydaje mi się, że tak to wygląda. Tak jak wspomniałem, rodzic zrobi dla dziecka wszystko. Ilu ze stu dzieciaków z obojętnie której szkółki czy akademii będzie zawodowo grało w piłkę? Trzech? To maksimum - taki stan rzeczy mówi sam za siebie. Wiadomo, za wszystko trzeba płacić i te koszta bardzo obciążają budżet rodzinny. Jest też druga strona medalu - warto pracować, by nawet te trzy perełki wyciągnąć, żeby gdzieś później zbudować z nich piłkarzy. To nie jest proste, ale warto poświęcić czas. Potrzeba wielu wyrzeczeń, uporu w dążeniu do celu.  Wszyscy moi znajomi mówią teraz: "Tobie to dobrze, bo nic nie musisz robić ". Ja zawsze na to odpowiadam, że kiedy oni korzystali z życia, chodzili np. na dyskoteki, to ja trenowałem, żyłem gdzieś w hotelach czy jeździłem na zgrupowania, więc niech nie narzekają, że teraz muszą pracować. Każdy kij ma dwa końce, zawsze jest coś za coś. Człowiek musiał naprawdę wiele poświęcić, aby być w tym miejscu, w którym jest.

Zapraszał pan na testy kilku zawodników z Widzewa, który spadł z I ligi. Zadecydowały względy ekonomiczne czy sportowe?

- Zostało z nami dwóch, z których byliśmy zadowoleni. Z kilku testowanych wybraliśmy Rafała Krakowiaka i Szymona Zgardę.  Nie żałujemy tej decyzji. Natomiast są to chłopaki do treningu, mają talent oczywiście, dużo serca i zaangażowania wkładają w swoja pracę, ale piłkarsko troszeczkę jeszcze im brakuje. Nad tym teraz pracujemy. Dlatego na przykład Zgarda za jednym razem wchodzi, a innym razem zagra w drugiej drużynie. Każdy mecz jest moim zdaniem więcej wart niż tylko sam trening z pierwszym zespołem. Szkoda nam oczywiście Krakowiaka, któremu strzeliła kość śródstopia. Gips już ma zdjęty, a rehabilitacja rozpoczęła się od razu po włożeniu w niego nogi. Fizycznie dużo więc nie stracił.  Na pewnych w przypadkach losowych korzystają inni. Taka jest piłka nożna - na nieszczęściu Krakowiaka skorzystał Paweł Lenarcik, z którego jesteśmy zadowoleni, tym bardziej, że jest młodzieżowcem i załatwia nam tym sprawę młodego zawodnika w jedenastce. Jeśli mamy rywalizację w drużynie, to służyć może ona tylko podnoszeniu umiejętności. Mamy w tym momencie dwóch równorzędnych bramkarzy i po powrocie Krakowiaka nikt nie będzie grał za zasługi.

Testów nie zaliczył chłopak, który miał u nas dobry okres, czyli Marcin Kozłowski. To nie był jego moment?

- Pamiętam go, ale szukaliśmy jednak kogoś innego. Mamy w tym momencie Piotra Witasika, naszego wychowanka, który spisuje się solidnie. Wzięliśmy tez Lukasa Kubania, który z racji tego, że mamy problem na lewej stronie obrony, gra właśnie tam, ale nominalnie jest prawym defensorem. Staraliśmy się dobierać ludzi bardzo uniwersalnych, którzy nie zagrają na jednej pozycji, ale na dwóch, trzech. Wydaje mi się, że to udało nam się osiągnąć, na co przykładem jest wspomniany Kubań, a także Lukas Klemenz – zawodnik kadry U-21, który u nas gra jako defensywny pomocnik z Patrykiem Rachwałem, a w reprezentacji jest prawym lub środkowym obrońcą. Jest jeszcze wszechstronny Łukasz Wroński. Mamy takich ludzi. Kiedy przychodzą kontuzje, rożne sytuacje losowe, wtedy oni potrafią nam te dziury załatać, a zespół nie traci na tym piłkarsko.

Druga drużyna jest rywalem Widzewa w IV lidze. Gracie w tym roku o awans?

- Chcemy awansować do III ligi, by druga drużyna była bezpośrednim zapleczem pierwszej.  Czasy, kiedy był tutaj zaciąg doświadczonych zawodników z zewnątrz, minęły wydaje mi się, że bezpowrotnie. Chociaż jak to mówią - nigdy nie mów nigdy. Wydaje mi się jednak, że obraliśmy dobry kierunek. Druga drużyna, jak i cała nasza młodzież, ma zasilać w większym stopniu pierwszy zespół.

Obserwuje pan proces odbudowy Widzewa?

- Była zmiana trenera, trochę kontuzji, przed Widzewem długa droga. Gdzieś tam były jakieś zawirowania wokół klubu, ale ja nie będę w to wnikał czy komentował, bo mnie to nie dotyczy, skupiam się na tym, co dzieje się u nas. Natomiast, kiedy pomyślę, że nasze rezerwy grają w IV lidze z wielkim Widzewem, to z jednej strony serce się cieszy, że możemy z nim rywalizować - a nawet w tym momencie jesteśmy wyżej - z drugiej strony serce się kraje, bo taki klub jak Widzew gra na takim poziomie rozgrywkowym. Szkoda, bo to rzadko się zdarza, ale czasem trzeba zrobić kilka kroków do tyłu, by później stawiać same kroki do przodu. Może właśnie teraz Widzew jest w takiej defensywie, by później wystrzelić do przodu?

Czy do meczu z Widzewem podeszliście ze specjalnym zaangażowaniem?

- Każdy mecz pierwszej drużyny, jak i rezerw, jest dla nas ważny, bo, nie ukrywajmy, ale część tych chłopaków nie mieści się w pierwszej jedenastce, a gdzieś to doświadczenie musi złapać. Dlatego chcemy, żeby nasza druga drużyna awansowała do III ligi, bo jednak wymogi i poziom będą o wiele wyższe. Tak jak wspomniałem, przygotowujemy się do tego, by ta druga drużyna była bezpośrednim zapleczem pierwszego zespołu. Chłopcy, którzy będą ogrywani w drugim zespole, mają być przygotowani do wejścia do pierwszego. Zobaczymy, może nie uda się to od razu, ale mamy kilku nastolatków w drugim zespole, tam mają łapać doświadczenie. Mamy kilku fajnych chłopaków, którzy w niedalekiej przyszłości powinni stanowić o sile pierwszego zespołu. Podsumowując, chcemy awansować. Szkoda tylko, że tak dużo drużyn marzy o tym samym.

Zastanawiał się pan kiedyś nad tym, czemu województwo łódzkie nie ma nawet jednego zespołu w Ekstraklasie?

- To mnie boli, naprawdę. Za moich czasów był Widzew, GKS czy ŁKS, ale to były zupełnie inne realia. Być może te kluby są ofiarami swoich sukcesów. Widzew - dwa mistrzostwa i Liga Mistrzów, ŁKS -  mistrzostwo, GKS - wicemistrzostwo. Gdzieś to wszystko się zatraciło. Nie chciałbym tutaj osądzać, ale to chyba rezultat życia ponad stan.  Teraz nie pozostaje nic więcej, jak tylko zakasać rękawy i brać się do roboty, by te kluby wróciły tam, gdzie ich miejsce, czyli do ekstraklasy. Derby Łodzi w najwyższej lidze, na nowych stadionach - to jest to, do czego powinno się dążyć. Nie od razu odbudowano Warszawę po wojnie i tak samo jest z klubami. Będzie nowy stadion, który trzeba zapełnić, a żeby kibice przyszli na mecz, musi być jakość w drużynie.  Ja tylko trzymam kciuki, by ta absencja Widzewa w ekstraklasie nie była zbyt długa. Jest kilka dróg odbudowy klubu. Można ściągnąć dwudziestu zawodników, skleić na szybko zespół i zrobić awans. Tylko co dalej? To raczej krótkoterminowe założenie, a nie ma też gwarancji, że taki plan się powiedzie. Moim zdaniem trzeba stawiać na młodzież, na jej rozwój, by młodzi piłkarze trenowali w jak najlepszych warunkach. Trzeba dążyć do tego, aby początkujący piłkarze mieli jak najlepszych nauczycieli, czyli trenerów, którzy będą dobrze opłacani za swoją pracę i nie musieli szukać dodatkowych zajęć. Dobrze zarabiający szkoleniowcy, a także młodzież, młodzież i jeszcze raz młodzież - to jest to, w co warto inwestować.

fot. Biuro prasowe PGE GKS Bełchatów