Global categories
Trenerskie ananasy i prawdziwki na ławce Widzewa
W niektórych przypadkach te trenerskie pomyłki na ławce RTS-u są po latach wspominane w formie śmiesznych historii i anegdot, ale czasami zatrudnienie trenerskiego "ananasa" lub "prawdziwka" do prowadzenia drużyny widzewiaków tylko pogarszało już i tak trudną sytuację zespołu.
Jednym z pierwszych "oryginałów" w roli trenera piłkarzy Widzewa był Janusz Pekowski (na zdjęciu powyżej stoi pierwszy z lewej), który przejął zespół w połowie 1976 roku po Leszku Jezierskim. Młody, ambitny szkoleniowiec, który wcześniej wykazał się m.in. dobrą pracą w poznańskim Lechu, z entuzjazmem wypowiadał się w mediach o warunkach stworzonych mu przez Widzew. Zaczął nawet nieźle, bo w letnim Pucharze Intertoto jego nowi podopieczni wygrali wszystkie sześć meczów w grupie, gromiąc m.in. 9:1 duński KB Kopenhaga.
Potem jednak przyszło przedsezonowe zgrupowanie w Zakopanem... Pekowski chciał wprowadzić do drużyny swoje nawyki pracy i wojskowy dryl, polegający na przykład na zarządzeniu porannej zaprawy i treningu jeszcze przed śniadaniem. Zupełnie inaczej, niż prze lata robił to Jezierski. Gdy więc pierwszego dnia pobytu pod Tatrami zarządził zajęcia na ósmą rano, to widzewiacy przyszli na nie niemal prosto z łóżek. To był komiczny widok, bo niektórzy mieli na nogach kapcie zamiast butów, inni przyszli w piżamach, a wszyscy byli mocno zdenerwowani nowymi zasadami.
W rewanżu Janusz Pekowski na kolejny dzień zaaplikował drużynie bardzo długie rozbieganie, po którego zakończeniu Wiesław Chodakowski, ówczesny kapitan zespołu Widzewa, podszedł do szkoleniowca i powiedział: - Trenerze, dwa razy byliśmy na zaprawie. Pierwszy i zarazem ostatni. To był dopiero początek konfliktu Pekowskiego z widzewiakami. Szkoleniowiec miał dziwne sposoby na udowodnienie piłkarzom swojej racji. Skłócił się m.in. z Andrzejem Gręboszem, którego już w meczach Pucharu Intertoto posadził na ławce. W jednym spotkaniu niespodziewanie przywołał go i wprowadził na boisko, żeby już po minucie zawołać "Andrzej, schodzisz". - Wróciłem się więc, a Pekowski bezczelnie wyciągnął dłoń, jakby chciał podziękować mi za grę. Skompromitował się - wspominał po latach Grębosz na łamach "Przeglądu Sportowego".
Nic dziwnego więc, że już w trakcie rundy jesiennej w 1976 roku Pekowski pożegnał się z Widzewem, bo piłkarze nie chcieli dalej współpracować z tym trenerem. Potem przez ponad 10 lat takich szkoleniowych pomyłek w RTS-ie nie było, aż do niespodziewanego angażu w trakcie jesieni 1989 roku... Jana Tomaszewskiego. Były bramkarz reprezentacji Polski i ŁKS-u poprowadził Widzew w zaledwie trzech meczach, z których dwa przegrał i jeden zremisował. To był tragikomiczny epizod, jak później komentowano ten kilkutygodniowy okres pracy pana Jana z zespołem czerwono-biało-czerwonych. Epizod, który kosztował widzewiaków 5 straconych punktów. Na koniec sezonu do utrzymania zabrakło 3...
Kolejne trenerskie przesilenie, które nie przyniosło pozytywnej zmiany w drużynie, miało miejsce latem 1998 roku, gdy najpierw zespół po Franciszku Smudzie przejął Andrzej Pyrdoł i w swoim debiucie przegrał aż 0:5 w Radzionkowie z Ruchem. W gabinecie prezesów Widzewa zapaliła się czerwona lampka i ściągnęli na Aleję Piłsudskiego Wojciecha Łazarka, w środowisku znanego bardziej pod pseudonimem Baryła. - Graliśmy tak dobrze, że moje jądra składały się same do oklasków - mówił Łazarek kilka miesięcy wcześniej, gdy prowadził jeszcze Wisłę Kraków i jego zespół pokonał Widzew 6:0. Podczas jego pracy w roli trenera widzewiaków oklaski pojawiały się rzadko i Wojciech Łazarek szybko pożegnał się z RTS-em.
Na jego miejsce przyszedł Marek Dziuba i zrobił z zespołem wynik, bo Widzew został wiosną 1999 roku wicemistrzem kraju. Jednak jak to często w historii klubu bywało, ten szkoleniowiec na początku kolejnego sezonu odszedł z Widzewa, którego włodarze postanowili poszukać nowego rozwiązania na trenerskiej ławce. Prezesi Andrzej Wojciechowski i Jacek Dzieniakowski rozmawiali z kilkoma kandydatami, ale nagle otrzymali telefon z jednej łódzkiej restauracji, że właśnie jest u nich Grzegorz Lato, je śniadanie i mówi, że ma zostać trenerem drużyny RTS-u. Prezesi najpierw byli tym zaskoczeni, bo z królem strzelców mistrzostw świata 1974 roku wcześniej nie rozmawiali, ale ostatecznie pojechali się z nim spotkać i... zatrudnili w Widzewie.
Nie znając w ogóle drużyny Grzegorz Lato pojechał z widzewiakami na mecz do Chorzowa i przegrał z Ruchem aż 1:4. Kilka dni później w eliminacjach Ligi Mistrzów czerwono-biało-czerwoni zaliczyli kolejną spektakularną porażkę, ulegając 1:4 na wyjeździe bułgarskiemu Liteksowi Łowecz. Wprawdzie w rewanżu Lato poprowadził Widzew do zwycięstwa i awansu po dramatycznym widowisku (4:1 po dogrywce i rzuty karne), ale tym występem swojej drużyny nie zapewnił sobie spokojnej posady i wkrótce wyjechał z Łodzi.
- Muszę sobie z tym poradzić. Nie mogę podnieść rąk do góry jak tchórz w partyzantce i czekać aż mnie rozstrzelają. Mam wizję, bo ostatnio ciągle myślę o składzie. Nawet, kiedy jadę samochodem - mówił z kolei we wrześniu 2003 roku w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Jerzy Kasalik, który właśnie został trenerem Widzewa. Wprawdzie w debiutanckim meczu ze stołeczną drużyną jego nowi podopieczni wygrali 2:1, ale wkrótce dobre wyniki się skończyły i nie pomogła Kasalikowi nawet wiara w siły wyższe. - Niech duch Smudy jak najdłużej unosi się nad tym stadionem, mnie to nie przeszkadza. Byle bym wygrywał - mówił szkoleniowiec jesienią 2003 roku. Okazał się prorokiem, bo wkrótce po nim duch Smudy zmaterializował się i zasiadł na trenerskiej ławce Widzewa.
Jednym z największych "oryginałów" i zarazem "ananasów" w roli trenera widzewiaków był nieżyjący już Janusz Wójcik. Do legendy przeszedł jego występ w meczu z Dyskobolią w Grodzisku Wielkopolskim (0:3), gdzie debiutował jako szkoleniowiec drużyny RTS-u, i mocne połajanki kierowane pod adresem Bartosza Fabiniaka, bramkarza własnego zespołu oraz innych piłkarzy. Za te wyzwiska Wójcik został ukarany przez Komisję Ligi kwotą 3 tys. zł grzywny. Na boisku "Wójt" niewiele pomógł i Widzew wiosną 2008 roku spadł z ekstraklasy.
Sześć lat później czerwono-biało-czerwoni po raz kolejny zaliczyli degradację do I ligi, a misję poprowadzenia zespołu otrzymał Włodzimierz Tylak. To było duże zaskoczenie dla kibiców Widzewa, bo ten szkoleniowiec nie kojarzył się z żadnymi sukcesami w pracy z drużynami z wyższych lig. Mimo to dostał od ówczesnych władz klubu duży kredyt zaufania, skoro w 10 meczach wywalczył tylko 8 punktów.
- Na pewno nie sądziłem, że wyniki będą takie, jakie były. Liczyłem na to, że będą znacznie lepsze, że zdobędziemy więcej punktów oraz, że uda się taką drużynę stworzyć i przygotować, która przede wszystkim będzie robiła ciągłe postępy w grze - mówił Tylak już po zwolnieniu z posady trenera Widzewa w listopadzie 2014 roku. Postępów, a co za tym idzie również wyników, nie było już do końca tamtego smutnego sezonu, który de facto zakończył się upadkiem drużyny i klubu, który miał szybko wrócić do ekstraklasy.