Global categories
Tadeusz Świątek w dogrywce RETROnsmisji
Tadeusz Światek trafił do szatni Wielkiego Widzewa zaraz po zdobyciu przez łodzian drugiego mistrzostwa Polski. Młody zawodnik z marszu miał okazję wystąpić w historycznych meczach w Pucharze Europy, przeciwko Rapidowi Wiedeń, Liverpoolowi oraz Juventusowi. Obrońca reprezentował barwy RTS aż do roku 1989, notując w tym czasie zdobycie Pucharu Polski, wystep w seniorskiej reprezentacji oraz występy w roki kapitana drużyny.
Były piłkarz czerwono-biało-czerwonych był gościem w studiu WidzewTV w trakcie sobotniej RETROnsmisji starcia z Rapidem Wiedeń, a następnie zgodził się podzielić wspomnieniami w naszej "dogrywce". Zapraszamy do lektury!
widzew.com: Czy przeprowadzka z z jednego końca Polski na drugi była dużym wyzwaniem dla młodego chłopaka?
Tadeusz Świątek: Jeśli chodzi o moją przeprowadzkę z Dolnego Śląska na Mazowsze, chyba nie czułem strachu. Głównie dlatego, że jechałem z rodzicami. Na pewno byłem ciekawy nowego miejsca zamieszkania. Tak było w moim życiu, że często się przeprowadzałem. Najpierw z Żarowa do Płocka, potem w wieku 20 lat do Łodzi, następnie do Korei, by w końcu wrócić do Polski i ostatecznie osiąść w Płocku.
Wyprowadzka dała panu możliwość trenowania piłki nożnej, co później ukształtowało pana na resztę życia?
- Tak, miałem okazję trenować w szkółce Wisły Płock, gdzie pracowaliśmy u świetnego szkoleniowca, pana Stanisława Tymowicza, który propagował program "Piłkarska kadra czeka", a szkolenie pod jego okiem przyniosło wychowanie kilku dobrych zawodników. Dobra gra dała mi możliwość gry w pierwszym składzie Wisły Płock, która występowała w ówczesnej II lidze.
Pojawiło się również zainteresowanie dużych klubów. Pomógł udział w Mistrzostwach Świata do lat 20?
- Na pewno tak, chociaż na samych mistrzostwach wiele nie pograłem, bo doznałem kontuzji kolana w meczu z Urugwajem. Udział w mistrzostwach oraz gra w kadrze młodzieżowej powodowały, że to zainteresowanie klubów się pojawiało. Była to forma nobilitacji, bo Wisła była klubem lokalnym, a jednak udało mi się z niej trafić do reprezentacji Polski. W domu po powrocie czekała na mnie już karta z powołaniem, co chyba przyspieszyło działania innych klubów, w tym Widzewa.
Kto odpowiadał za pana transfer?
- Architektem wszelkich transferów Widzewa był prezes Ludwik Sobolewski, który był człowiekiem wielkiej kultury i miał wizję budowy zespołu. Prezes nie bał się również pytać piłkarzy o zdanie na temat danych zawodników. Zdawał sobie sprawę, że nie jest wszechwiedzący. Samego transferu pilnował jednak człowiek od czarnej roboty - Stefan Wroński.
Gdy słucha się o Stefanie Wrońskim, aż trudno uwierzyć, z jaką determinacją potrafił doprowadzic do pozyskania określonych zawodników. Z panem było podobnie?
- O tak, Stefan Wroński był człowiekiem, który, jeśli zamknęło mu się drzwi, to wskakiwał przez okno. Podczas sparingu z Widzewem Łódź na stadionie Orła Łódź biegał za mną przy linii, wypytując mnie o adres zamieszkania. W tamtym sparingu chyba mniej grałem, a więcej rozmawiałem z panem Stefanem. Wcześniej w trakcie jednego z meczów Pucharu Polski, przeciwko Śląskowi Wrocław, odwiedził mnie w Płocku trener Zbigniew Tąder, który zapytał mnie, czy nie chciałbym trafić do Widzewa. To był dla mnie, młodego chłopaka, szok. Byli skuteczni, bo ostatecznie, jak wiadomo, trafiłem do Łodzi.
Wejście do szatni Widzewa robiło wrażenie?
- Zdecydowanie. Pamiętam to do dziś, bo byłem lekko przestraszony, widząc tych wszystkich zawodników, reprezentantów Polski. Ja miałem ledwo 20 lat. Po latach Józef Młynarczyk wyznał mi, że był zdziwiony, jak mnie zobaczył i sądził, że sobie nie poradzę. Nic dziwnego, miałem trochę ponad 60kg wagi. Chudszy ode mnie był tylko Krzysztof Kamiński.
Mówi się, że szatnia Wielkiego Widzewa była pełna trudnych charakterów. To prawda?
- Było w niej wielu charyzmatycznych piłkarzy, ale atmosfera była dobra. Przyjęto mnie do drużyny i całej grupy, chociaż muszę dodać, że w tamtym czasie przyjmowano każdego, który dawał wartość zespołowi. Tworzyliśmy zgraną ekipę, każda dobra drużyna tworzy się w szatni.
Nad grupą charakternych zawodników musi czuwać mentor. Wami kierował na początku Władysław Żmuda.
- To niesamowity człowiek i bardzo dobry trener. Tutaj posłużę się anegdotą, bo po latach trener wyznał mi, że to on był pomysłodawcą mojego transferu do Łodzi. W trakcie sparingu Wisły Płock z ROW-em Rybnik trener pojawił się na meczu z grupą studentów i na moim przykładzie opisywał podopiecznym pewne aspekty gry. Moja sylwetka spodobała mu się i następnie nalegał na pozyskanie mnie do Widzewa. Dowiedziałem się o tym już po powrocie z Korei.
Gdy słucha się dziś trenera Żmudy wrażenie robi jego ogromna elokwencja. Jak udawało mu się poskromić tak niesforną grupę zawodników?
- Trener Żmuda zawsze był tym dobrym. Do brudnej roboty miał swojego asystenta Tadeusza Gapińskiego. Gdy pojawiał się problem, trener zwracał się do Gapińskiego i mówił "Załatw to Tadziu”. I Tadeusz przyjmował na siebie złość zawodników lub prowadził cięższe treningi.
Oglądając RETROnsmisję meczu z Rapidem wspomnienia wróciły?
- Nie ukrywam, że to była pierwsza okazja, by obejrzeć ten mecz w całości. Zagraliśmy naprawdę bardzo dobre spotkanie i awansowaliśmy zasłużenie. Nie powiedziałem tego na antenie WidzewTV, ale poczułem ogromną dumę, że uczestniczyłem w takim widowisku, które po latach mogę pokazać bliskim.
Jako obrońca był pan przydzielony do krycia konkretnego zawodnika?
- Nie. Jako boczny obrońca częściej włączyłem się do akcji ofensywnych, tak jak gra się dziś powszechnie. Miałem ułatwione zadanie, bo za grającego na lewej stronie Rapidu Keglevitza odpowiadał Krzysztof Kamiński, a za Krankla jeden ze stoperów czyli Andrzej Grębosz lub Roman Wójcicki. Zagrałem chyba niezłe zawody, bo po końcowym gwizdku pogratulował mi selekcjoner Antoni Piechniczek.
Oglądajac to spotkanie, wrażenie robiła dynamika meczu. Trudno było odczuć, ze rozegrano go prawie 40 lat temu.
- Myślę, że odbiór poprawiłoby lepsze światło na stadionie i wyżej ustawiona kamera. Piłka nożna się zmienia, ale uważam, że my nie odstawaliśmy od dzisiejszych zawodników. Oczywiście, na niektórych pozycjach odnotowano wyraźny postęp, ale musiałbym się długo zastanowić, by postawić na któregoś z obecnych rozgrywających w miejsce na przykład Kazimierza Deyny. Żałuję, że w tamtych czasach nie zliczano asyst, bo w lidze miałbym całkiem niezłyg wynik.
Po meczu z Rapidem wylosowaliście Liverpool. Pan zasłynął wypodziedzią dla Telewizji Polskiej o przereklamowanych rywalach. Po wizji miał pan refleksję, że była to lekko niefortunne stwierdzenie?
- To był czas, kiedy mocno szydziła z nas prasa, głównie warszawska. Twierdzono, że wysoko przegramy ten mecz, i że jesteśmy bez szans. Człowiek chciał się odegrać. Razem z drużyną obejrzeliśmy kilka spotkań Anglików w "Zajeździe na Rogach" i naprawdę nie byliśmy pod wrażeniem ich gry. Oczywiście wygrywali wysoko, ale nie sprawiali wrażenia ekipy nie do pokonania. Przed meczem mieliśmy epidemię grypy w zespole i do dyspozycji mediów byłem tylko ja i Piotr Romke. Po tej wypowiedzi dla TVP pomyślałem sobie: "Co ja powiedziałem, przecież jak nas zleją to się skompromituję". Ostatecznie wyszło jednak na moje!
Potem przyszedł mecz i nieformalny egzamin dojrzałości. Można powiedzieć, że z młodości wyrwał pana idol Kenny Dalglish, który potraktował pana bardzo brutalnym faulem.
- To był dla mnie dramat, ale chyba dobrze, że tak się stało. Za młodu moim idolem był Włodzimierz Lubański, którego kochała cała Polska oraz właśnie Dalglish. Liverpool był wtedy absolutną potęgą. Dużo mówi się o sile Juventusu, ale Włosi nie byli wtedy aż tak utytułowani, jak właśnie liverpoolczycy. Po tym faulu, szybko zebrałem się i zacząłem grać uważnie. Udało się, bo ani Dalglish, ani Rush, ani Souness gola nie zdobyli. Żaden angielski zespół gola w Łodzi nie zdobył, w czym pomogli również zawodnicy zza miedzy.
Po wygranej u siebie zagraliście rewanż na Anfield Road. Był moment, kiedy gospodarze niesamowicie was przycisnęli. Czuł pan, w którymś fragmencie gry, że Liverpool was w końcu dopadnie?
- Każdy mógł mieć takie odczucie, szczególnie po rzucie karnym podyktowanym po ręce Marka Filipczaka. Jednak, uważam że z każdą kolejną minutą meczu graliśmy lepiej. Był moment, kiedy rzeczywiście cofnęliśmy się do głębokiej defensywy, ale były również fragmenty, kiedy to Liverpool rozpaczliwie biegał za piłką.
No i doszliśmy do słynnego półfinału. Brzmi to irracjonalnie, patrząc z perspektywy dzisiejszego kibica, ale czego wam zabrakło, by pokonać Juventus?
- Trudno mi powiedzieć. Dziś uważam, że chyba zabrakło nam wszystkiego po trochu, a przede wszystkim wiary, którą mieliśmy w rywalizacji z Liverpoolem. Skład Włochów robił ogromne wrażenie. Sześciu mistrzów świata, Platini, Boniek, który odwiedził nas przed meczem w hotelu. Ja dziś z pamięci wymienię ich jedenastkę: Zoff, Gentile, Scirea, Brio, Cabrini, Boniek, Bonini, Platini, Tardelli, Bettega, Rossi. Mieliśmy też chyba pecha. Oglądałem niedawno retransmisję tego spotkania i naprawdę graliśmy lepiej od gospodarzy. Pomógł im szcześliwy gol, po rykoszecie, który zmylił Młynarczyka. Mimo porażki, czuliśmy że tworzymy coś wielkiego. Przecież komplety na widowni nie towarzyszyły nam tylko w Łodzi, ale również w Turynie albo na stadionach w Polsce. Do dziś w Szczecinie albo Poznaniu jedne z najwyższych frekwencji odnotowano na meczach z Widzewem. Nawet w Warszawie odnoszono się do nas z szacunkiem.
Wyjazdy za ”Żelazną Kurtynę” dla 20-letniego chłopaka były szokiem?
- Trzeba pamiętać, że miałem okazję podróżować już wcześniej. Najpierw na turnieje do NRD, na Słowację i na Węgry, gdzie w barwach Wisły Płock graliśmy z zaprzyjaźnionymi rafineriami, a potem był wyjazdy z kadrą młodzieżową do Australii i Meksyku, do którego lecieliśmy przez Nowy Jork. Tam spędziliśmy trzy dni. Zobaczyć ten słynny "zgniły zachód” i drapacze chmur - to robiło wrażenie. Potem te wyjazdy powszedniały i nie doceniało się tego, że ma się możliwość dostać towary, które dopiero dziś są dostępne na wyciągnięcie ręki, ale oczywiście korzystałem z tego, kupując potrzebne rzeczy.
Po trenerze Żmudzie przyszedł czas na Bronisława Waligórę, człowieka wielkiej klasy, podobnie jak Władysław Żmuda. Komunikując się z Wami starał się być "młodzieżowy”?
- Na pewno próbował. Darzę trenera Waligórę ogromnym szacunkiem, to był bardzo dobry szkoleniowiec. Chciał utrzymać z nami dobry kontakt, był bezpośredni, ale rządził twardą ręką. Podczas jednego z pierwszych spotkań próbowałem zarzucić jakiś żart i zostałem mocno zrugany. Wspominam go jednak bardzo dobrze, udało nam się zdobyć pod jego wodzą Puchar Polski.
A jak pan wspomina trenera Oresta Lenczyka?
- Był najbardziej zamknięty ze wszystkich trenerów, ale miał dobry warsztat. Nie wiem, czemu nie poprowadził nas do sukcesów, być może zabrakło atmosfery w szatni, zawodnicy byli nieodpowiedni. Na pewno było inaczej, niż jeszcze kilka lat wcześniej.
Ponoć trener Lenczyk posiada niezbyt elegancki nawyk cmokania na zawodników. To prawda?
- Tak, było coś takiego. To była chyba forma wyrażenia dezaprobaty wobec gry poszczególnych piłkarzy, może jakaś alternatywa dla przekleństw. Trener był na pewno wymagający, ale nie powiedziałbym, że bardziej niż inni w tamtym czasie. Ja ogólnie miałem szczęście do trenerów. Najpierw w Płocku, potem w Widzewie, nawet w Korei byli bardzo w porządku.
Po latach gry w reprezentacjach młodzieżowych udało się panu zadebiutować w seniorskiej kadrze. Był to tylko jeden mecz, ale z nietypowym rywalem, jakim jest Korea Północna. Obserwując rywali widać było indoktrynację lub jakąkolwiek odmienność względem was?
- Mówiąc szczerze, w tamtym spotkaniu tego nie dojrzałem. Trochę też nie byłem świadomy tego, co się tam dzieje. Pamiętajmy, że w latach 80. nie mieliśmy takiej wiedzy, a Korea Północna była bratnim krajem socjalistycznym. Z tego, że coś jest nie tak, zdałem sobie sprawę już podczas gry w Korei Południowej, kiedy po zdobyciu mistrzostwa kraju wyjechaliśmy na turniej do Tajlandii. Tam zmierzyliśmy się z reprezentacją północnokoreańską. W tunelu przed meczem, znając kilka słów po koreańsku chciałem wyrazić szacunek do rywali, ukłoniłem się i wypowiedziałem coś prostego. Przeciwnicy jedynie opuścili głowy i nie wydobyli z siebie dźwięku. Widać było, że są przestraszeni, że ciągle ktoś ich obserwuje, mogąc wyciągnąć konsekwencje za taką rozmowę. Na boisku wygraliśmy 1:0, a na południu odtrąbiono to jako wielki sukces. Wbrew pozorom, tam również propaganda jest bardzo silna.
Przechodząc w 1989 roku do Yukong Elephants czuł pan, że kończy się pewna era w Widzewie?
- Tak, było to widoczne. Lecąc razem z Leszkiem Iwanickim na Daleki Wschód widzieliśmy, że wszystko zmierza w złą stronę, z różnych powodów, między innymi przez nietrafione transfery. Do Korei z około tygodniowym opóźnieniem trafiała polska prasa i śledziliśmy coraz słabsze wyniki Widzewa, który ostatecznie spadł do II ligi. To był szok, nikt nie wierzył, że taki klub, jak Widzew, może spaść, a jednak tak się stało.
Wcześniej dużo pan podróżował, jednak do krajów z kręgu kultury europejskiej. Kontakt z nową kulturą w Korei był trudny?
- Lecąc do Korei wiedziałem, że Azjaci są niscy, szybcy i mają skośne oczy. Gdy zobaczyłem ten wszechobecny rozwój technologii to tylko otworzyłem usta z wrażenia. To po prostu trzeba zobaczyć. W pewnym sensie stałem się popularyzatorem polskiej piłki nożnej, bo Yukong ze mną w składzie zdobył mistrzostwo kraju. Do tej pory nie powtórzyli tego wyczynu.
Jakim klubem jest dla pana Widzew, oceniając przez pryzmat całej kariery?
- Wisłą Płock jest dla mnie trochę jak matka. Widzew natomiast to dla mnie rodzina. Mam masę niesamowitych wspomnień z tego klubu, mnóstwo kolegów. Przeżyłem w Łodzi wiele pięknych chwil i kibicuję temu klubowi, by krok po kroku piął się na szczyt.