Siłą tej drużyny był kolektyw - rozmowa z Tomaszem Muchińskim
Ładowanie...

Global categories

05 September 2016 12:09

Siłą tej drużyny był kolektyw - rozmowa z Tomaszem Muchińskim

Zmiennik, który nigdy się nie poddawał, opowiedział nam o Widzewie lat 90-tych i początkach swojej kariery. Zapraszamy do lektury I części wspomnień uczestnika najważniejszych wydarzeń widzewskiej i polskiej piłki końca XX wieku.

Mateusz Makowski: Jest pan łodzianinem z krwi i kości. Jak zaczęła się pana przygoda z piłką nożną?

Tomasz Muchiński: Od zawsze chciałem zostać piłkarzem. W latach siedemdziesiątych, gdy miałem kilka lat, polska piłka zaczęła wychodzić z marazmu. Były to właśnie czasy złotej jedenastki Górskiego. Wtedy każde dziecko biegające po podwórku chciało być Lubańskim, Gadochą, Szarmachem, Deyną czy Lato. Pamiętam mecz na Wembley, może nie w szczegółach, ale tamten klimat, tamtą atmosferę i puste ulice, gdy wszyscy skupiali się na występach reprezentacji Polski - nawet ekspedientki w sklepach słuchały relacji radiowych. Dzięki tym sukcesom i całej tej otoczce każdy chciał grać i podnosić swoje umiejętności. Również ja połknąłem tego bakcyla. Od tamtego czasu moja piłkarska przygoda zaczęła się kształtować.

Wspomniał pan nazwiska takich piłkarzy, jak Grzegorz Lato czy Włodzimierz Lubański, dlatego nasuwa się od razu pytanie: dlaczego wybrał pan grę na pozycji bramkarza?

- W tamtych czasach w drużynie naszego rywala, Łódzkiego Klubu Sportowego, grali tacy zawodnicy jak Mirosław Bulzacki czy bohater z Wembley, Jan Tomaszewski. Właśnie od nich szedł przykład i to nakręcało mnie w dalszą spiralę, utożsamiania się z ówczesnymi bohaterami.  Oni byli mi najbliżsi, przez to jakoś podświadomie stawałem na bramce. Nie bałem się piłki, byłem dość odważnym chłopcem. Jak to się kolokwialnie mówi - nie pękałem. Jeśli ktoś na podwórku tchórzył i nie chciał stanąć na bramce, to ja z chęcią go wyręczałem. Starałem się zawsze najlepiej wykonywać obowiązki bramkarza. Na podwórkach bywało tak, że z reguły najmłodsi albo najgrubsi byli wystawiani między słupki. Ja gruby nie byłem, ale należałem do młodszej części kolegów i z tego powodu mnie przeważnie wystawiali na bramce. Starsi koledzy ufali, że sobie poradzę na bramce i potem już jakoś tak zostało na lata. Można powiedzieć, że nawet do dnia dzisiejszego.

Zasada "najmłodszy bądź najgrubszy" wciąż zdaje się obowiązywać…

- Coś w tym jest, ale takie rzeczy mają rację bytu jedynie w podwórkowej grze. Patrząc z dzisiejszej, swojej perspektywy, to najbardziej uzdolnieni ruchowo są wybierani na bramkarzy. Jeśli miałbym dobierać zawodnika o pewnych predyspozycjach na tę pozycję, to w pierwszej kolejności ważne są warunki fizyczne, następnie sprawność ogólna i pewna doza odwagi. Bramkarz nie może bać się przeciwnika czy piłki. To są takie najważniejsze uwarunkowania. Czasami trafia się chłopiec, który rokuje na dobrego zawodnika, ale boi się piłki, zasłania się lub unika kontaktu z przeciwnikiem. Nie każdy ma do tego predyspozycje psychofizyczne. One później mogą się zacierać w starszym wieku, wtedy też jest inna świadomość. Patrząc po młodych chłopcach, niewielu garnie się do gry między słupkami.  Historia zna wiele przypadków, w których zawodnik swoją karierę zaczynał jako napastnik czy pomocnik, zdobywał bramki, a w późniejszym czasie został ostatnią ostoją drużyny.

Akurat Polska, chociażby w wymiarze reprezentacyjnym, nie może narzekać na kiepską obsadę tej pozycji. Posiadamy wielu zawodników na wysokim, europejskim poziomie. Skąd ten fenomen?

- Zgadza się. Chociażby niedawno zakończone rozgrywki EURO 2016 to pokazały. Poza tym, warto zwrócić uwagę w jakich klubach czy ligach oni grają. Na pewno jest w czym wybierać, materiału ludzkiego nie brakuje na tej pozycji. Dlaczego tak jest? Tak naprawdę dobrego bramkarza jest najłatwiej wyszkolić. Specyfika tej pozycji i proces szkolenia są zupełnie inne. Golkiper uzależniony jest sam od siebie - im lepiej będzie przygotowany fizycznie, psychicznie, motorycznie, tym lepiej będzie sobie radził w bramce. Zawodnik z pola jest jednak zależny od przygotowania swoich partnerów.

Początek kariery to druga strona miasta i Łódzki Klub Sportowy. Wspólnie zdobyliście mistrzostwo Polski juniorów. Jak czuje się piłkarz przechodzący do lokalnego rywala klubu, w którym stawiał pierwsze kroki?

- Dzisiaj nie mam żadnego dyskomfortu z tego powodu. Jestem zadeklarowanym widzewiakiem i nie zamierzam tego zmieniać. W latach mojej młodości, gdy miałem dziesięć lat i były zapisy do sekcji piłkarskich, o Widzewie za wiele się nie mówiło. Pierwsza wzmianka o drużynie z alei Piłsudskiego to informacja telewizyjna o awansie do ówczesnej pierwszej ligi. Byłem wtedy młodym człowiekiem i nie do końca orientowałem się w klubach, jakie istnieją na łódzkiej mapie. Dopiero później popularność czerwono-biało-czerwonych zaczęła rosnąć. Im więcej wiosen na karku, tym bardziej zaczęła się budować moja świadomość o tutejszych drużynach. Nie tylko był ŁKS, ale również Widzew czy Start Łódź, które miały dobre drużyny piłkarskie. Nie ma też co ukrywać, że w tamtym okresie zaplecze treningowe i warunki sportowe przemawiały za drużyną z zachodniej części Łodzi. Poza tym wychowywałem się na Polesiu, później rodzice przeprowadzili się na Bałuty i w sumie siłą rzeczy trafiłem do Łódzkiego Klubu Sportowego. Po prostu miałem bliżej, ale również koledzy z podwórka uczestniczyli w tych samych zajęciach, co ja. Krótko mówiąc, trafiłem tam naturalną drogą. Mając również swojego piłkarskiego idola, Janka Tomaszewskiego, po prostu nie było innej drogi. W 1983 roku zdobyliśmy Mistrzostwo Polski juniorów, na tamten okres mieliśmy dosyć silną drużynę - był ze mną wtedy w drużynie Jurek Kruszankin czy Jacek Ziober. Później niestety drużyna zaczęła się rozpadać i każdy z nas poszedł w swoją stronę. Mimo wszystko, swoje najlepsze lata spędziłem w Widzewie i za nic bym tego nie oddał!

Przyszedł pan do Widzewa w podobnym momencie, co Andrzej Michalczuk, kiedy mający znacznie wyższe ambicje niż ostatnie wyniki klub szukał wzmocnień. W pierwszym sezonie rozegrał pan sporo spotkań w czerwono-biało-czerwonych barwach. Później było tych występów mniej. Jak pan z perspektywy czasu ocenia tamten okres?

- Do Widzewa ściągnął mnie trener Paweł Kowalski. W tamtym okresie ŁKS się na mnie trochę wypiął. Uznano, że już się do niczego nie przydam. Zostałem pozostawiony sam sobie. Trafiłem wtedy do Stali Kutno, ówczesnego beniaminka trzeciej ligi i tam starałem się odbudować. Akurat był to okres po wojsku. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i dalej chciałem grać. Szukałem dla siebie pomysłu. Pamiętam wtedy propozycję z Polonii Warszawa, ale jednak wybrałem Kutno. Czemu tak? Nie wiem. Może chciałem być tutaj, bliżej domu. Z perspektywy czasu widać chyba, że dobrze zrobiłem. W drużynie z Kutna się odbudowałem, złapałem pewność siebie i udało mi się pokazać z dobrej strony. Ktoś mnie zauważył z włodarzy czy trenerów Widzewa i klub się o mnie upomniał. Tak trafiłem w 1990 roku do Widzewa, który akurat spadał do drugiej ligi. Już wtedy zaczynała się tworzyć niezła „kapela”. Szeregi Widzewa już wtedy zasilali Piotrek Szarpak, Wiesiek Cisek, Leszek Iwanicki czy Mirek Myśliński. Trafiłem na zespół, który aspirował do szybkiego powrotu do najwyższej klasy rozgrywkowej. Tak też się stało po roku. Miałem też możliwość dołożyć swoją cegiełkę do tego sukcesu, gdyż dostałem szansę zagrania w trzech drugoligowych pojedynkach. Później w ekstraklasie moje doświadczenie nie do końca dawało poczucie bezpieczeństwa trenerom i byłem wypożyczany do innych zespołów - Polonii Warszawa i Hutnika Warszawa.

Wrócił pan do Widzewa chwilę przed sporymi roszadami w kadrze. Odeszło kilku doświadczonych piłkarzy, a trener zaczął stawiać na tak zwanych "młodych gniewnych".

- Chwilę po moim powrocie, w Widzewie odbyła się mała kadrowa rewolucja, podziękowano kilku doświadczonym zawodnikom i wtedy młode wilki wskoczyły do gry. Wszyscy byli głodni gry i ten sezon chyba nie wypadł najgorzej. Zakończyliśmy rozgrywki na szóstym miejscu, wtedy pojawiły się większe pieniądze i apetyty na sukces. Do drużyny dołączyli: Andrzej Woźniak, Grzesiu Mielcarski, Mirek Szymkowiak i Rafał Siadaczka. Ten zespół zaczynał się powoli krystalizować, do tego przyszedł trener Franciszek Smuda, który tchnął w nas optymizm. Postawił nas na nogi i nastawił na walkę do ostatniej kropli potu. Zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, o którym raczej zbyt wiele się nie mówi - ciekawsze są mistrzostwa czy puchary. Dzisiaj myślę, że powinno to być bardziej docenione. Już wtedy otarliśmy się o Puchary, z których nieszczęśliwie odpadliśmy po karnych z Czernomorcem Odessa.

Właśnie ten wicemistrzowski sezon był zapowiedzią pięknych lat, w czasie których Widzew zdobył mistrzostwo bez porażki czy stawiał czoła europejskim markom w Lidze Mistrzów.

- Dokładnie tak. Rok później, po wicemistrzostwie, ekipa się scementowała, dotarła i została już odpowiednio przygotowana przez trenera. Udało nam się zaliczyć ponad trzydzieści meczów bez porażki. Zdobyliśmy mistrzostwo w nieprawdopodobny sposób. Byliśmy zapewne pierwszym mistrzem, który nie przegrał żadnego meczu w sezonie. Wspaniałe przeżycie. Świetna drużyna, która wiedziała po co wychodzi na boisko. Oczywiście zdarzały się sytuacje, w których czasem gorzej weszliśmy w mecz, ale nawet gdy ktoś „ukarał” nas jakąś bramką to i tak spotkania kończyły się w przeciągu półgodziny, bo do przerwy było 3-0, 4-1… Te mecze nie miały żadnej dramaturgii, bo w tamtym okresie byliśmy po prostu tak mocni piłkarsko, że czasami udawało się rywala dopaść w przeciągu kilkunastu, maksymalnie kilkudziesięciu minut. Ten mistrz był niepodważalny.

W tamtym okresie pewnie nikt nie pytał "Czy Widzew wygra mecz?", tylko "Ile strzeli goli?".

- Tak można by to wszystko podsumować. Już wtedy powoli zaczynało się chodzić na mecze podziwiać gwiazdy, które zaczęły się pojawiać. Przyszedł Marek Citko. Niepodważalnym liderem był Marek Koniarek, który zdobył tytuł króla strzelców. Nawet gdy się zaciął to po chwili się odblokowywał i bramki szły jak z kapiszonów. Dzięki naszej postawie i wynikom zaczęło być w drużynie coraz więcej reprezentantów Polski. Akurat Tomek Łapiński był etatowym reprezentantem, ale gdzieś tam w kręgu zainteresowań byli również: Ryszard Czerwiec, Zbyszek Wyciszkiewicz, Marek Citko, Rafał Siadaczka. Na ostatnie pół roku w sezonie 95/96, jako wsparcie, przyszedł do nas Waldek Jaskulski, który również ocierał się o kadrę narodową. Także Mirek Szymkowiak, który wspaniale się rozwijał, też aspirował do reprezentacji, a później został jednym z najlepszych środkowych pomocników w naszej lidze i reprezentacji. Tak to właśnie wyglądało, że byliśmy zespołem, który siał postrach w lidze. Przeciwnikom pozostawało jedynie zastanowić się ile bramek wbije im Widzew. Czasami do przerwy było po meczu i drużyna rywala została położona na łopatki. Taki to był zespół i okres. Warto podkreślić, że w dużej mierze była to również zasługa trenera Smudy. Przyszedł do nas ze świeżym spojrzeniem, po oględzinach po prostu kazał nam grać do przodu, mocno ofensywnie, grać pressingiem. Wdrożyliśmy te założenia i zaczęło to procentować. Kasowaliśmy wszystkich swoim własnym stylem.

W sezonach świetności (95/96 i 96/97) w bramce Widzewa była spora konkurencja. Pan był częścią tego znakomitego zespołu, ale pełnił w nim trudną rolę - drugiego bramkarza, który nie zaliczył wtedy zbyt wielu występów, ale w drużynie walczącej o najwyższe cele zawsze musiał być w gotowości. Taki rozwój wydarzeń był motywujący czy rola zmiennika raczej zniechęcała?

- Jestem osobą, która nie boi się rywalizacji. Miałem różne propozycje, z wielu klubów, które jednak raczej tylko aspirowały do grania o coś. Ja, jako ambitny człowiek, chciałem być przy czymś dużym, stanowić część czegoś ważnego. Nie ukrywam, że wiele razy zastanawiałem się czy odejść, bo jak nie z jednym reprezentantem musiałem konkurować, to zaraz pojawiał się kolejny. Jak nie Andrzej Woźniak, to za chwilę Maciek Szczęsny. Jednak zawsze, gdy rozmawiałem z zarządem na temat przedłużenia kontraktu, słyszałem zapewnienia, że chcą mnie w swojej drużynie i jestem im potrzebny. To nie było tak, że chodziłem pod drzwiami na kolanach i błagałem, by zostawili mnie jeszcze na kolejne sezony. Przez siedem lat spełniałem oczekiwania trenerów i włodarzy klubu. Można by tu polemizować, że rozegrałem tylko dwadzieścia parę spotkań, ale trzeba też pamiętać, że jak wchodziłem do bramki to grałem ważne mecze. Niekoniecznie takie, o których wszyscy pamiętają, ale były to dla danego okresu kluczowe pojedynki. Nikt się nie bał wstawić mnie do bramki. Swoją pracą wyrobiłem sobie markę, na którą stawiano. Ja też czułem się mocny, trenując z takimi nazwiskami, obcując w takim towarzystwie. Dzięki temu się rozwijałem. Oczywiście nie nabijałem sobie licznika rozegranych spotkań. Wiadomo, mógłbym odejść do jakiegoś innego klubu i mieć na swoim koncie dwieście meczów o nic. Tutaj rozegrałem dwadzieścia o coś. Ktoś kto rozegra ilość spotkań idącą w setki, jest o te mecze mądrzejszy ode mnie, ale z drugiej strony być i utrzymać się w jakiejś większej układance to też jest sztuka. Ja chciałem być częścią tego Widzewa i pracowałem na to, by mnie chciano. Widzew się na mnie nie wypiął i dawał mi szanse, bo widział, że ma we mnie oparcie w razie potrzeby. Przez siedem lat dostawałem wikt i opierunek, a w zamian dawałem swój wkład. Nie miałem szczęścia, żeby nagrać się na poziomie ówczesnej pierwszej ligi, ale miałem okazję dokładać swoją cegiełkę do tamtych sukcesów.

Czyli był pan zmiennikiem, ale jednocześnie zwycięzcą?

- Można tak powiedzieć. To byłem ja i mam ogromną satysfakcję z tego, że mogłem oglądać te wszystkie zwycięstwa i porażki od kuchni. Miałem niezłą przygodę, której nie zapomnę do końca życia. Szczycę się tym, że nikt nie chciał mnie wyrzucić z klubu. Miałem w nim pewną pozycję. Jak była trwoga to brali „Muchę” do bramki i robiłem swoje. Byłem zawsze przygotowany i gotowy do działania. Na treningach zawsze dawałem z siebie wszystko i nawet mając przed sobą wielkie nazwiska, reprezentantów Polski, jasno dawałem do zrozumienia, że muszą być w formie, bo inaczej to ja pojawię się w wyjściowej jedenastce. Nabijając sobie licznik dzisiaj mógłbym się chwalić, że rozegrałem tyle i tyle spotkań, byłem w takim i takim klubie. Chciałem grać tam, gdzie mnie chcą. Mam satysfakcję, że grałem w Widzewie, który w polskiej lidze robił, co chciał oraz walczył o najwyższe cele w Lidze Mistrzów. Nie będę rozpamiętywał ilości rozegranych przeze mnie spotkań, to już sprawa dla statystyków - ich zawsze to najbardziej interesuje. Powiem tak: lepiej rozegrać dwadzieścia dobrych spotkań, niż dwieście średnich bądź słabych.

Najważniejsze, że pan jest zadowolony ze swoich osiągnięć.

- Ja jestem jak najbardziej z tego obrotu spraw zadowolony. Niestety, stosunkowo szybko zakończyłem swoją piłkarską karierę. Kontuzja wyeliminowała mnie z dalszej gry. Następnie trzeba było się na coś zdecydować, więc zostałem szkoleniowcem. Zdobyłem pierwszy stopień trenerski, czyli instruktora. Dostałem propozycję trenowania bramkarzy Widzewa, a równolegle szkoliłem czwartoligowe rezerwy RTS. Przeszedłem na tę druga stronę barykady. Jak tak sobie podliczyłem, to przez ponad osiemnaście lat, z małymi przerwami, jestem związany z Widzewem – jako zawodnik oraz trener. Ostatnią styczność z drużyną miałem w 2008 roku, gdy razem z Józiem Młynarczykiem postanowiliśmy odejść na dobre, gdyż nie zgadzaliśmy się z ówczesną polityką właścicieli klubu.

W połowie lat 90-tych ambitni działacze podjęli trudną i dość niespodziewaną decyzję, zatrudniając niezbyt znanego wówczas trenera - Franciszka Smudę. Jak pan w tamtym momencie oceniał ten ruch, a jak teraz z perspektywy czasu?

- Myślę, że to był dosyć ryzykowny ruch, mam takie wrażenie. W tamtym okresie trener Smuda znany był tylko z tego, że trenował w Stali Mielec. Nawet grałem przeciwko drużynie z Mielca, gdy trenerem Widzewa był Władysław Stachurski. Pamiętam więc taki pośredni kontakt z przyszłym naszym trenerem. Wielu z nas w ogóle nie kojarzyło jego nazwiska. Nie wiedzieliśmy jaki ma sposób pracy, jakie ma podejście do tego wszystkiego, jaką wyznaje filozofię prowadzenia zespołu. Nikt o nim nic nie wiedział, może poza prezesem Andrzejem Grajewskim. Myślę, że to on był tym, który jako pierwszy wyjął z rękawa asa o nazwisku Franciszek Smuda, dał mu batutę i powiedział „Franiu rób swoje!”. Po czasie okazało się to trafnym ruchem. Było wiele ciężkiej pracy, zaangażowania i prostych przekazów. Nie było kombinowania z nie wiadomo czym. Treningi były z reguły krótkie i bardzo intensywne. Później w pojedynkach ligowych trener właśnie tego od nas wymagał, byśmy intensywnością gry rozbijali przeciwników i taki styl się sprawdzał. Byliśmy naprawdę mocną drużyną, dobrym kolektywem, który w tamtym okresie nie miał słabości. Przeważaliśmy siłą fizyczną i dobrym przygotowaniem motorycznym.

Wyszło na to, że nieznany trener stworzył zgrany zespół, który potrafił imponować nie tylko w Polsce, ale też w Europie.

- W tamtym okresie na pewno. Pamiętam jak jeździliśmy na spotkania kontrolne, sparingowe do Anglii, by grać z West Ham United. Teraz jest to bardzo znany i dobrze radzący sobie w lidze angielskiej klub, a w tamtym czasie to my ich gromiliśmy po cztery do zera. Graliśmy też w takim mini-turnieju, gdzie całe spotkanie trwało tylko czterdzieści pięć minut. Przypadł nam mecz z Hansą Rostock, która była beniaminkiem Bundesligi -  ich również rozbiliśmy cztery do zera. Pojechaliśmy też na takie krótkie, tygodniowe zgrupowanie na Majorkę, ale bez naszych etatowych reprezentantów. Wtedy nie pojechali: Woźniak, Czerwiec, Wyciszkiewicz, Citko i kilku innych. Było nas tam tylko dziewięciu z podstawowego składu, a reszta to chłopaki z juniorów i rezerw. Takim składem rywalizowaliśmy z Hannoverem 96, który był mocną drużyną drugiej Bundesligi. Co prawda przegraliśmy 1:2, ale stawialiśmy im opór i nie mieli łatwej przeprawy. W drugim meczu już był remis zero do zera i to nie w naszym najmocniejszym składzie. Można było odczuć, że jest potencjał w całej tej drużynie. Kto by nie wszedł, dawał od siebie jakość. Byliśmy gotowi na Europę!

O wielkości tamtego Widzewa świadczył między innymi fakt wygrywania decydujących spotkań na boisku najgroźniejszego rywala – i to rok po roku! Jak wspomina pan tamte mecze?

- Bardzo dobrze pamiętam to pierwsze spotkanie na Łazienkowskiej. Przyjechaliśmy tam dwie godziny przed meczem. Już wtedy prawie cały stadion był  zapełniony. Ten stary pewnie mógł pomieścić z piętnaście tysięcy ludzi lub coś koło tego. Widziałem też wielu kibiców z Łodzi, którzy siedzieli pod zegarem na stadionie Legii. Atmosfera była bardzo gorąca. Nie można zapomnieć, że gospodarze mieli bardzo mocny skład. Bodajże do marca grali jeszcze w Lidze Mistrzów. Była to drużyna eksportowa. My, mimo że nie przegraliśmy jeszcze żadnego meczu, nie byliśmy do końca pewni swojej wygranej. Na pewno nie jechaliśmy tam jako faworyci tego spotkania. Pamiętaliśmy, że legioniści posiadali swoją siłę.

Samo spotkanie ułożyło się, jak się ułożyło. Kojarzę, że wtedy w sześćdziesiątej którejś minucie uderzył Tomek Wieszczycki. Mimo takiego obrotu spraw dawało się odczuć, że wcale nie jesteśmy słabsi. Nie wiem do końca jak to wytłumaczyć, ale czuliśmy w powietrzu, że tego meczu nie przegramy. Nie byliśmy zespołem gorszym, słabszym czy wolniejszym. Legia oddała nam pole gry, a my przejęliśmy inicjatywę. W naszym zespole była duża wymienność pozycji. Taki Tomek Łapiński, który był środkowym obrońcą, zanotował asystę na 1:1, podając do Marka Koniarka prostopadłą piłkę. Akcję ofensywną zrobił środkowy obrońca. Parę minut później zagraliśmy z kontry, Rafał Siadaczka wrzucił piłkę w pole karne i tam najlepiej odnalazł się Piotrek Szarpak, wbijając głową piłkę do siatki z paru metrów. To był piękny sen. Po meczu ciesząc się i tańcząc na środku boiska dotarło do nas, że możemy zostać mistrzem Polski. Aż nie mogliśmy w to uwierzyć. Kim jest Szarpak? Kim jest Muchiński? Kim jest Wyciszkiewicz? Kim jest Siadaczka? Mieliśmy reprezentantów, jak Tomek Łapiński czy Marek Koniarek, ale trzon tej drużyny stanowiły osoby, które jeszcze w piłce nic nie zrobiły. Bez żadnego dorobku. Jak dziś pamiętam, że jeden z chłopaków powiedział „To jest niemożliwe. To się nam chyba śni. Możemy zostać mistrzem Polski!”. Gdzie nam do Legii, która w zespole miała połowę reprezentantów - Mandziejewicza, Zielińskiego, Szczęsnego, Ratajczyka, Jóźwiaka, Podbrożnego, Wieszczyckiego. Można by tak długo wymienić. Gdzie my wtedy mieliśmy się z nimi równać? Na papierze Legia była bardzo silna. Jednak w ostatecznym rozrachunku to nam się udało! Złamaliśmy ich hegemonię i to w dodatku na ich terenie. Bardzo miło wspominam ten mecz, bo to było takie przełamanie bardzo silnej drużyny, a jeszcze dodatkowy smaczek, że na ich terenie. W moim osobistym odczuciu to był najważniejszy mecz Widzewa w okresie, w którym byłem jego piłkarzem. Nie mecz z Broendby, ale właśnie z Legią.

"To jest niemożliwe. To się nam chyba śni" - prawdopodobnie tak mówili również kibice rok później, gdy w przedostatniej kolejce nikt nie był pewny obrony "majstra".

- Nie ulega wątpliwości, że to był ważny mecz. Ten pojedynek przejdzie do historii, jest legendarny. To jest coś, co nigdy nie powinno się zdarzyć. Jednak to już była inna Legia niż rok wcześniej. Dlatego dla mnie to ten pierwszy mecz był większym i ważniejszym zwycięstwem. W mojej subiektywnej ocenie tym razem to my mieliśmy mocniejszy zespół. Jednak gospodarze nas rozpracowali, wbili dwie bramki i powinno być już po meczu. Nie sądzę, by wszyscy wierzyli, że się uda. Tliła się jeszcze w nas nadzieja, ale z każdą chwilą przygasała. Gdy udało się strzelić bramkę kontaktową ta nadzieja trochę odżyła i zobaczyliśmy, że możemy ustrzelić chociaż remis. Taki wynik dawał sporo, bo to my pozostawaliśmy liderem i mieliśmy punkt przewagi nad drużyną z Łazienkowskiej i w zanadrzu mecz u siebie w ostatniej kolejce. Przeważyło ostatnie, niesamowite dziesięć minut meczu. Poczuliśmy siłę i udało się wygrać ten legendarny pojedynek. Obrona mistrzowskiego tytułu na Łazienkowskiej to jest coś! Wygrywać rok po roku na terenie przeciwnika, w derbach Polski - nie zdarza się to często. Świadczyło to tylko o sile i potencjale Widzewa.

Już jutro część druga wywiadu. Zapraszamy na www.laczynaswidzew.pl!