Global categories
Ryszard Andrzejczak: Widzew był wielkim, zorganizowanym środowiskiem (cz. I)
Bartosz Koczorowicz: Jak to się stało, że w pana życiu pojawiła się koszykówka? Jakie były początki pana miłości do tej dyscypliny?
Ryszard Andrzejczak: W latach młodości byłem zawodnikiem MKS MDK „Pałac Młodzieży” na ul. Moniuszki. Zaciągnął mnie tam starszy brat, który też grał w tym klubie w koszykówkę. Od tego wszystko się zaczęło. Po skończeniu wieku juniora przeszedłem do Widzewa. Tam grałem do 25. roku życia. Kontuzja wykluczyła mnie z profesjonalnej kariery. Chwilę później męska sekcja koszykówki rozpadła się. Pracowałem jako trener grupy młodzieżowej przez trzy lata. W końcu zaproszony zostałem do współpracy z żeńską sekcją koszykówki i praktycznie do dziś w niej działam.
Przeszedłem w niej przez praktycznie wszystkie szczeble – od grup młodzieżowych, poprzez pierwszy zespół jako trener, aż do prezesa. W międzyczasie nasza sekcja odniosła kilka ważnych sukcesów – medale mistrzostw Polski w młodzieżowych rozgrywkach, a także awans seniorek do ekstraklasy. Myślę, że moja trenerska kariera jest dość długa i skuteczna, jeśli chodzi o szkolenie młodych zawodniczek. Wiele z nich odeszło do ówczesnych ekstraklasowych zespołów, takich jak chociażby ŁKS, czy MTK Pabianice. Swego czasu w najwyższej klasie rozgrywkowej grał Star Starachowice i tam także występowały nasze wychowanki. Od momentu, kiedy awansowaliśmy, to my jesteśmy wiodącym klubem w regionie i robimy wszystko, żeby to podtrzymać.
Wspomniany przez pana rozpad męskiej sekcji koszykarskiej był główną przyczyną podjęcia decyzji o współpracy z kobiecym zespołem?
- Myślę, że tak. Męska sekcja była wtedy na „wygaszaniu”. Pierwszy zespół spadł do II ligi, a potem spadał coraz niżej, aż do momentu, kiedy postanowiono szkolić tylko juniorów. Nie widać było perspektyw na dalszy rozwój tej sekcji. W związku z tym rezygnacja z jej prowadzenia miała z punktu widzenia klubu sens, bo Widzew nigdy nie miał wystarczających obiektów sportowych. Sekcja koszykówki żeńskiej grała wówczas o awans do II ligi, potem była w jej czubie. Był to dla mnie argument, że jest to mocniejsza sekcja, która umożliwi mi dalszy rozwój jako trener.
Dawniej koszykarze i koszykarki rozgrywali swoje spotkania w nieistniejącej już hali na Widzewie. Jak pan wspomina występy na tym obiekcie?
- Zgadza się, również grałem na tej hali. Swego czasu trenowały tam także piłkarki oraz piłkarze ręczni Anilany. To była nasza drewniana „staruszka”. Gdybym teraz spotkał się z kolegami z tamtych czasów, to wszyscy rzewnie wspominaliby, że gdyby nie był potrzebny parking, to stałaby do dzisiaj i służyłaby grupom młodzieżowym, oczywiście po odpowiedniej modernizacji. W tej hali wychowało się mnóstwo reprezentantek i reprezentantów Polski np. w boksie lub w kolarstwie. Tam odbywało się całe życie sportowe ówczesnego RTS Widzew, który liczył osiem sekcji.
Brakuje takiego obiektu, w którym reprezentanci różnych sekcji klubu mogliby się spotykać. Zgadza się pan z tą opinią?
- Tak. Wspólne treningi z różnymi sekcjami w naszej starej hali powodowały, że integrowali się trenerzy różnych sekcji. To była jedna wielka widzewska rodzina. Gdy organizowane były wspólne wigilie ten obiekt był pełny. Pamiętam zebrania sprawozdawczo-wyborcze klubu RTS Widzew, na których bywało dwustu, trzystu delegatów. To było potężne, dobrze zorganizowane i wzajemnie szanujące się środowisko.
Kobieca sekcja koszykówki powstała w 1965 roku, a więc porównując ją chociażby do piłkarskiej, jest stosunkowo młoda. Był pan świadkiem wczesnego stadium jej rozwoju, a także dalszego funkcjonowania na przestrzeni kilku dekad. Jak bardzo w tym czasie zmieniła się skala wyzwań, jakie stoją przed tą sekcją?
- Mamy teraz zupełnie inne czasy od momentu, kiedy ta sekcja powstawała. Nie ukrywam, że w 1965 roku, będąc graczem juniorskiej drużyny, nie interesowałem się aż tak bardzo damskim zespołem, ale z opowiadań pana Stanisława Szletyńskiego, który był założycielem kobiecej sekcji, wiem, że największym problemem było namówienie prezesa Sobolewskiego na to, żeby ona w ogóle powstała. Potem przez kilka lat budowano drużynę. Trzeba było zacząć oczywiście od młodzieży. Część zawodniczek zostawało na dłużej, a do nich należało dokupić takie, z którymi można było grać na poziomie seniorskim.
Praktycznie tak, jak sekcja piłkarska, staraliśmy się budować swoją siłę na koszykarkach, które były odrzucane w ŁKS. Piłkarze pokroju Andrzeja Możejki i inni, związani z pokoleniem graczy odstawionych na boczny tor, stworzyli przecież Wielki Widzew. Do nas też dołączały koszykarki z tego klubu, który był protegowany i sponsorowany przez ówczesne władze. Ściągano tam najlepsze zawodniczki z całej Polski, co powodowało, że wychowanki nie miały gdzie grać. Te zawodniczki z ŁKS, dla których nie było tam miejsca, stawały się widzewiankami i rozwijały się. U nas otrzymywały możliwość gry i nie ukrywam, że to również jest przyczyna naszego sportowego awansu. Jak teraz spotykam się z nimi, to bardzo miło wspominają sam moment przejścia do Widzewa - dostania tej szansy na rozwój i docenienia tego, że ich praca na treningach mogła przełożyć się na wyniki w meczach, a w dłuższej perspektywie na awans do ekstraklasy.
Do Widzewa przychodziły zawodniczki nieakceptowane przez ŁKS, natomiast odbywał się także ruch transferowy w drugą stronę – wyróżniające się koszykarki odchodziły do klubu mieszczącego się przy Al. Unii. Czy nie było takiego poczucia, że ta ciężka praca, żeby wychować solidne zawodniczki z perspektywami na grę na wysokim poziomie, szła w jakimś stopniu na marne?
- Tak było. W efekcie wszystkie nasze podstawowe zawodniczki, które ocierały się o kadrę zarówno w grupach młodzieżowych, jak i seniorskich, lądowały w ŁKS albo w Pabianicach. A trzeba zaznaczyć, że nie w każdym roczniku zdarzały się „perełki”. Gdy nastały czasy kapitalizmu, gdzie o sile decydują pieniądze, to do gry włączyły się kluby z całej Polski, jak chociażby Wisła Kraków albo kluby z Bydgoszczy i Gdyni. Mieliśmy dwie wychowanki z rocznika 1984. Jedną z nich była reprezentantka Paulina Pawlak, która skończyła karierę, a wcześniej grała przez 10 lat w kadrze Polski jako podstawowa rozgrywająca. To jest nasza wychowanka, a dokładniej MKS „Jedynka” z Widzewa-Wschodu przy Szkole Podstawowej nr 198. Był to klub satelitarny, który współpracował z nami.
W latach siedemdziesiątych Widzew balansował na granicy drugiej i trzeciej ligi, ale w następnej dekadzie klub ustabilizował swoją pozycję na zapleczu ekstraklasy. W 1989 roku było też pierwsze podejście do awansu do najwyższej klasy rozgrywkowej. Czy to był ten okres, w którym klub postanowił zerwać z łatką przede wszystkim dostarczyciela zawodniczek do silniejszych klubów?
- Prowadziłem wtedy ten zespół i pamiętam do tej pory turniej barażowy w Gorzowie, gdzie zajęliśmy trzecie miejsce, minimalnie przegrywając z zespołem ze Szczecina awans do ekstraklasy. Ówczesny zarząd klubu, w którym był nieżyjący już pan prezes Brzozowski i prezes Klimczak robili wszystko, żeby podstawowe zawodniczki u nas zostały. W składzie zarządu znajdowali się również dyrektorzy Wifamy oraz Wizametu. Nie mogę nie wspomnieć też o panu dyrektorze Wojterze z gazowni. Do tej pory nasze koszykarki tam pracują. Możliwość umieszczenia zawodniczek na etatach w tych zakładach spowodowała, że dziewczyny nie miały po co odchodzić do innych klubów. Właśnie z tej współpracy z widzewskimi zakładami powstał fundament do walki o ekstraklasę.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przyszła transformacja ustrojowa, która nie ominęła sportowych klubów. Te poradziły sobie różnie z nową sytuacją. Pana zdaniem Widzew przestawił się szybko na nowe realia, czy jednak progres budowy silnego zespołu wyhamował na jakiś czas?
- Do tej pory tak naprawdę walczymy. O sile zespołu w każdym sezonie decyduje budżet. Jak uda nam się go stworzyć większym, to mamy szansę na sprowadzenie bardziej klasowych zawodniczek. Od początku naszego pobytu w ekstraklasie nigdy nie mieliśmy koszykarek z górnej półki, dlatego że nasz budżet w porównaniu do tych w największych klubach jest, tak sądzę, około cztery, pięć razy mniejszy. Realia środowiska łódzkiego są trudne. Utwierdzam się w tym przekonaniu, rozmawiając z przedstawicielami innych dyscyplin w regionie, jak np. siatkówki, piłki ręcznej, piłki nożnej.
Trudno jest znaleźć firmę, która ma centralę i ośrodek decyzyjny w Łodzi, jeżeli chodzi o podział środków na marketing i promocję firmy poprzez sport. Na dzień dzisiejszy nasz budżet pochodzi w 80% z dotacji UMŁ. Pozostała część to środki pozyskiwane przez nas od kolegów związanych z koszykówką. Mamy kilka firm mocno zaprzyjaźnionych, jak chociażby pana Skrzydlewskiego, który wspiera nas od wielu lat. Co prawda ma on teraz swoje oczko w głowie, którym jest klub żużlowy, ale nie ma sezonu, w którym nie pomógłby nam znacząco. To jedyna firma widzewska, która nas wspiera i jest drugim solidnym filarem naszego budżetu.
Jak duża jest przepaść organizacyjna między poszczególnymi szczeblami rozgrywek koszykówki kobiet?
- Nie spodziewałem się, że tak diametralnie rosną koszty przy awansie do ekstraklasy. W porównaniu z rozgrywkami I ligi, potrzebujemy około pięć razy więcej pieniędzy, żeby przystąpić do rozgrywek. Żeby rywalizować z górną częścią tabeli trzeba mieć dodatkowe fundusze. Niestety z tego powodu wszystkie najlepsze zawodniczki są kontraktowane, kiedy my nie wiemy jeszcze czy w ogóle przystąpimy do rozgrywek. To jest nasza bolączka, bo dopinamy wszystko na ostatnią chwilę. Potem przez pół roku musimy organizować pieniądze na bieżąco, żeby wszystkiego dotrzymać. Nie ma przez to w tym wszystkim planowania, nad czym ubolewam.
Domyślam się, że ta sytuacja była również jednym z powodów decyzji o budowaniu ekstraklasowej drużyny w oparciu o zawodniczki z Polski, a przede wszystkim, z regionu. Dwa lata temu dał się pan jednak namówić na koszykarkę ze Stanów Zjednoczonych.
- Zmusił mnie do tego aspekt finansowy, bo okazuje się, że czołowe polskie zawodniczki są droższe od tych amerykańskich. I nawet biorąc pod uwagę to, że przyjeżdżają do nas nie na dziewięć miesięcy tylko na pół roku, to choćby sam kontrakt był wyższy, to i tak jest taniej, niż jakbyśmy mieli zatrudnić lepszą koszykarkę z Polski, bo w takim przypadku musimy dodatkowo opłacić jeszcze ZUS i załatwić mieszkanie. Dlatego opieramy skład na młodzieżowych reprezentantkach kraju, a do nich staramy się dokooptować jedną, dwie seniorki. Obecnie skłaniam się też w kierunku zagranicznym, ale nie sięgamy po zawodniczki z wyższych półek, bo nas na to nie stać. W pierwszym roku myślę, że trafiliśmy dobrze, w następnym było trochę gorzej, bo przyjechały koszykarki nieprzygotowane. Agenci nas wprowadzili w błąd. W obecnym sezonie mamy w końcu klasową rozgrywającą, która jest reżyserem gry i dobrze się sprawdza. Jeżeli ten zespół awansuje do pierwszej „ósemki”, to będę to traktował jako bardzo dobry wynik sportowy.
Od momentu awansu Widzewa do ekstraklasy w 2010 roku łodzianki grają nieprzerwanie w najwyższej klasie rozgrywkowej, choć trzeba przypomnieć, że w zeszłym roku nie utrzymały się sportowo. Mówi się od wielu lat o planach powiększenia ligi. Zwiększa to wprawdzie rywalizację sportową, ale zważywszy na trudną finansową sytuację klubów z dołu tabeli, sądzi pan, że to byłby dobry ruch władz ligi?
- Myślę, że PZKosz chce dokonać takiego ruchu z myślą o polskiej reprezentacji. Na parkiecie grało mało zawodniczek z kraju. Silniejsze kluby oparte są w większości na koszykarkach zza granicy. W Eurolidze dodatkowo nie musi na parkiecie być żadna Polka. W naszej lidze muszą być przynajmniej dwie w drużynie. Niektórzy trenerzy chcieliby, że obniżyć ten limit do jednej. Jak jest mało zawodniczek i więcej miejsca do grania, to klubom stawiane są wysokie warunki, czasem wręcz zaporowe. To powoduje, że zespoły upadają, bo nie wytrzymują obciążeń finansowych. Jeżeli wycofa się dodatkowo sponsor w trakcie sezonu, to już w ogóle jest tragedia. Przykładami są zespoły z Rybnika oraz wcześniej z Leszna. Również obecnie obawiam się, że liga w takim składzie nie dotrwa do końca z powodów finansowych. Miejmy nadzieję, że utrzyma się do końca chociaż 12 drużyn, bo to spowoduje, że na parkietach pojawi się więcej polskich zawodniczek, co pozytywnie odbije się na stanie naszej reprezentacji. Wiadomo, że dyscyplinę ciągną wyniki kadry. Jeżeli reprezentacja będzie regularnie grać na międzynarodowych turniejach, to koszykówka - zarówno ta męska, jak i żeńska - wyjdzie z dołka, jeśli chodzi o popularność.
Już w czwartek zapraszamy na drugą część wywiadu z Ryszardem Andrzejczakiem