Global categories
Roman Wójcicki: Widzew to najpiękniejszy okres w mojej karierze
Wysoki (193 cm) obrońca w Widzewie był w latach 1982-1986. Wystąpił w 113 meczach ligowych i zdobył 11 bramek. Zagrał też we wszystkich spotkaniach w Pucharze Europy, w którym łodzianie dotarli do półfinału.
Andrzej Klemba: Z drużyny wicemistrza Polski Śląska Wrocław przeszedł pan do ekipy mistrza Polski - Widzewa. Łodzianie zdobyli wtedy tytuł w ostatniej kolejce.
Roman Wójcicki: - To rzeczywiście był bardzo zacięty sezon i w niezwykłych okolicznościach przegraliśmy mistrzostwo. W ostatniej kolejce u siebie ulegliśmy Wiśle Kraków, a Widzew pokonał Ruch Chorzów. Straciliśmy złoto na finiszu sezonu. Tytuł mi uciekł, ale przynajmniej odszedłem do zespołu mistrza Polski.
Przyszedł pan w momencie, gdy z drużyny odeszły dwie gwiazdy.
- Wtedy Widzew bardzo potrzebował wzmocnień. Władek Żmuda i Zbigniew Boniek odchodzili do Włoch. Akurat kończyła się moja służba wojskowa w Śląsku, a nie było sensu, żebym wracał do Odry Opole, która właśnie spadła z ligi. Widzew był markową drużyną i kiedy Ludwik Sobolewski przyjechał do Wrocławia, chętnie usiadłem do rozmów. W Śląsku próbowali mnie zatrzymać, ale po rozmowie z prezesem Widzewa zrezygnowałem z ich propozycji. Postawiłem na łódzki klub.
Jest pan kolejnym piłkarzem, która potwierdza, że prezes miał niesamowity dar przekonywania…
- To był człowiek na poziomie. Był postacią bardzo lubianą i szanowaną. Jeśli coś obiecał, to zawsze dotrzymywał słowa. Był bardzo uczciwy wobec zawodników, ale z drugiej strony sporo też wymagał. Wszyscy w zespole dobrze wiedzieli, że dzięki dobrej grze będą mieli poparcie u prezesa, a ten jeszcze coś od siebie dołoży. Wtedy też aż tak często nie dyskutowało się o pieniądzach. Ważna była też wola zwycięstwa dla swojego klubu.
Trafił pan do utytułowanego zespołu…
- W Widzewie była bardzo dobra drużyna, w której każdy jeszcze mógł rozwinąć umiejętności. Przyszedłem do Łodzi w wieku 24 lat i dużo się nauczyłem. Doświadczenie zdobyłem dzięki występom w europejskich pucharach. W takim zespole trzeba było wykazać się umiejętnościami, by zyskać uznanie kolegów. Każdy chciał być coraz lepszy, bo wiedział, że to zapewni zarówno sukces indywidualny, jak i drużynowy. To był zespół, a nie zbiór indywidualności.
Miał pan zastąpić Władysława Żmudę, gwiazdę nie tylko Widzewa, ale i reprezentacji.
- W klubie nigdy razem nie zagraliśmy. Akurat tak się złożyło, że jak zostałem piłkarzem Śląska, to on odszedł do Widzewa. Kiedy podążyłem jego śladami, on właśnie podpisał kontrakt z włoskim Hellas Werona. Za to występowaliśmy razem w reprezentacji Polski. Władek był cztery razy na mistrzostwach świata, ja trzy. Graliśmy też w meczach eliminacyjnych. Był ode mnie cztery lata starszy i sporo mogłem się od niego nauczyć. Ceniłem go, bo potrafił dzielić się doświadczeniem.
Bez Bońka i Żmudy osiągnęliście największy sukces w historii Widzewa - półfinał Pucharu Europy!
- Przede wszystkim mieliśmy drużynę z charakterem, pełną chłopców, którzy chcą osiągnąć sukces. Wciąż mieliśmy w drużynie kilku reprezentantów Polski, jak Włodek Smolarek czy Józek Młynarczyk, a także doświadczonych zawodników, jak Zdzisław Rozborski, Andrzej Grębosz czy Mirek Tłokiński. Oni potrafili trzymać zespół w ryzach. Mimo odejścia Bońka i Żmudy, to nie była wcale dużo słabsza drużyna. Prezes Sobolewski widział, że zespół został osłabiony i potrafił zareagować. Był więc też dopływ młodej krwi, jak np. Wiesław Wraga czy Mirek Myśliński. I to wszystko zafunkcjonowało.
Które spotkanie z tego sezonu pamięta pan najlepiej?
- Mecze z Liverpoolem, zwłaszcza rewanż w Anglii. Wygrana u nas 2:0 z taką drużyną to już był ogromny sukces. W Liverpoolu strzeliliśmy dwa gole i to też był wyczyn, bo na wyspach zawsze grało się trudno. Mecz był bardzo ciężki i wyczerpujący. Chyba więcej czasu spędziłem w powietrzu walcząc o górne piłki niż na ziemi. Zwłaszcza w końcówce meczu co chwile w pole karne wpadała futbolówka. Wytrwaliśmy w tej nawałnicy, co było też sporą zasługą Józefa Młynarczyka.
Andrzej Grębosz wspomina też niesamowite zachowanie angielskich kibiców.
- To był piękny gest z ich strony. Rzadko się zdarza, by kibice przeciwnej drużyny docenili postawę rywala. Oklaskiwali nas na stojąco. Na początku nie wiedzieliśmy, że to brawa dla nas, ale w końcu zrozumieliśmy o co chodzi. Jak się zorientowaliśmy, to naprawdę był to bardzo miły i przyjemny moment.
W półfinale PE lepszy okazał się Juventus…
- Czasem oglądam urywki tych meczów i naprawdę nie byliśmy gorsi od rywali. W obu spotkaniach byliśmy równorzędnym przeciwnikiem, mimo że mistrzostwie Włoch byli wręcz naszpikowani gwiazdami reprezentacji, a do tego jeszcze mieli Zbyszka Bońka. Szkoda tych dwóch straconych goli w Turynie, bo w rewanżu trudno było je odrobić. Mogliśmy być dumni ze swojej postawy, bo zaszliśmy bardzo daleko, ale poczucie niedosytu było.
Boniek znał prawie całą drużynę Widzewa, a wy z Juventusu tylko jego.
- Na pewno dla rywali był to atut, bo on wiedział o nas właściwie wszystko. My tylko spodziewaliśmy się jak zagra Zbyszek, a i tak udało mu się wymusić w rewanżu rzut karny. Jemu też zależało, by zagrać w finale. Miał spory udział w awansie Juventusu. Na boisku byliśmy rywalami, ale po gwizdku znów kolegami. Doskonale rozumieliśmy to, że podpisał kontrakt, jest w nowej drużynie i musi grać dla niej. To normalne w piłce także teraz. To tak samo jak Tony Kroos w Realu, który przeciwko Bayernowi Monachium rozgrywa bardzo udane spotkania. Albo Robert Lewandowski, który zdobywał gole dla Borussii Dortmund, a teraz jej strzela bramki.
Jak pan wspomina te cztery sezony w Widzewie?
- To był najpiękniejszy okres w mojej karierze i do końca życia nie zapomnę występów w tym klubie. Pokazaliśmy polską drużynę w Europie. Osiągnąłem z tym klubem największe sukcesy. Zagrałem w półfinale Pucharu Europy, zdobyłem Puchar Polski i wicemistrzostwo. Bardzo dobrze wspominam ten klub także dlatego, że była świetna atmosfera.
Mieszka pan w Niemczech…
- I śledzę na bieżąco to, co się dzieje w Widzewie. Życzę mu, by jak najszybciej wrócił do ekstraklasy. Z drugiej strony, jest mi przykro i nie mogę się z tym pogodzić, że klub tak nisko upadł. Marka Widzewa, w której wyrobieniu brało się udział, prawie przestała istnieć, ale na szczęście udało się ją uratować. Trzeba teraz włożyć dużo pracy, by odbudować klub. By każdy w Polsce i Europie sobie o nim przypomniał. Wierzę, że Widzew jest na dobrej drodze, bo sprzedano przecież tyle karnetów i trybuny są pełne. Kibice są najważniejsi dla drużyny i na szczęście dają jej mocne wsparcie. Mam nadzieję, że piłkarze zrewanżują się fanom awansami rok po roku.