Wywiady i konferencje
WIDZEW - PIAST
Historia
Roman Wójcicki: Liverpool kosztował mnie trzy dni w łóżku
Jakub Dyktyński: 40 lat minęło jak jeden dzień?
Roman Wójcicki: Nie da się ukryć, że minęło bardzo dużo czasu. 40 lat to szmat czasu. Wspomnienia z tamtych czasów są jednak dalej blisko mnie.
Na koncie ma pan między innymi medal mistrzostw świata i zdobycie pucharu Niemiec. Jak pozycjonuje pan wśród tych sukcesów półfinał Pucharu Europy?
- To był jeden z moich największych osiągnięć w klubowej piłce. Trzeba było rozegrać dużo dobrych meczów z trudnymi przeciwnikami. Była to wielka droga i wydaje mi się, że drużyna wierzyła, że może coś osiągnąć. Nie baliśmy się nikogo i chcieliśmy wygrywać. Nie udało się w Turynie, gdzie moim zdaniem przegraliśmy za wysoko.
Nim zaczęła się ta pucharowa przygoda został pan wyciągnięty przez prezesa Ludwika Sobolewskiego ze Śląska Wrocław. Jak przebiegały negocjacje?
- Będąc w Śląsku formalnie byłem zawodnikiem Odry Opole. Kończyła mi się służba wojskowa we Wrocławiu, a w międzyczasie Odra spadła do ówczesnej II ligi i ewentualny powrót byłby dla mnie krokiem wstecz. Wybór był prosty - Widzew lub Śląsk. Prowadziłem już rozmowy we Wrocławiu, ale zgłosił się prezes Sobolewski z kierownikiem Stefanem Wrońskim i wysłuchałem ich propozycji. Dla mnie najważniejszy był cel sportowy, chciałem grać w dobrym klubie. Widzew miał silną drużynę, grał w pucharach i ja również chciałem w nich występować. Było to dla mnie ważniejsze niż finanse, mimo że wtedy dobrze zarabialiśmy.
Jako zawodnik WKS-u mierzył się pan z Widzewem w walce o mistrza. W 1982 roku lepsi okazali się łodzianie, a decydowały detale…
- Jako Śląsk byliśmy pierwsi, a w ostatniej kolejce zadecydowały spotkania Widzewa z Ruchem i nasz z Wisłą. Byłem wtedy zawodnikiem Śląska, nie myślałem o transferze i robiłem wszystko, by zdobyć mistrzostwo. Na koniec wygrał jednak Widzew.
Kierownik Stefan Wroński odwiedzał pana na Dolnym Śląsku?
- Wroński był wspaniałym działaczem z charakterem. Umiał podejść do zawodników i rozmawiać z nimi. Był prawą ręką Ludwika Sobolewskiego, nie widział przeszkód by osiągnąć swój cel i zawsze starał się mu pomóc. Rozmową potrafił przyciągnąć do Widzewa. Obserwował mnie razem z prezesem.
Pana transfer do klubu był sporym wzmocnieniem, w miejsce Władysława Żmudy, który został wytransferowany do Włoch. Na koncie miał pan udział w dwóch mistrzostwach świata, bogate doświadczenie w I lidze. Sobolewski chyba wiedział, co robi ściągając pana do Łodzi.
- Nie brał kota w worku. Prezentowałem określony poziom w Śląsku i reprezentacji. Miałem 24 lata i byłem już wcześniej obserwowany przez Widzew, który szukał zastępstwa za Władka. Graliśmy na tej samej pozycji i myślę, że Sobolewski trafił w dziesiątkę, wciągając mnie do Łodzi.
W Opolu grał pan z Józefem Młynarczykiem. Znajomość z bramkarzem pomogła w aklimatyzacji?
- Znaliśmy się jak łyse konie, nie tylko z klubu, ale również ze zgrupowań reprezentacji. Do dziś mamy dobry kontakt. Przed transferem prosiłem go o radę. Zarówno on, jak i jego żona, przekonywali mnie, że warto przenieść się do Łodzi.
Od razu wszedł pan do starszyzny?
- Traktowano mnie z respektem i zaaklimatyzowałem się bez problemu. Atmosfera w klubie była dobra i myślę, że szybko przejąłem ten widzewski charakter.
Widzew przed sezonem 1982/83 mocno przebudowano. Odeszli Zbigniew Boniek, Władysław Żmuda, Marek Pięta, a przyszedł pan i kilku młodych zawodników, w tym między innymi Mirosław Myśliński, Wiesław Wraga i Tadeusz Świątek.
- Wszedłem do szatni, w której wszyscy mieli duże poczucie własnej wartości. Młodzi nie mieli łatwo, bo wtedy panowała hierarchia. Przeżyłem to w Odrze i Śląsku. Nie było to złośliwe, chciano po prostu zarazić młodych charakterem. Zdarzały się krzyki lub uwagi, ale myślę, że było to potrzebne.
Jako członek kadry na mistrzostwa świata w Argentynie i Hiszpanii miał pan szansę widzieć i rywalizować, jak w kluczowym meczu z Francją o trzecie miejsce, z najlepszymi, ofensywnymi zawodnikami na świecie. W Pucharze Europy poprzeczka była jeszcze wyżej. Kenny Dalglish, Michel Platini, Zbigniew Boniek, Ian Rush, Antonin Panenka…
- To byli dobrzy zawodnicy, którzy na arenie międzynarodowej pokazywali klasę. Trzeba było zrobić wszystko, żeby powstrzymać ich na boisku i zneutralizować ich jako atuty zespołów przeciwnych. To nie udało się np. w rywalizacji z Juventusem, gdzie daliśmy zbyt dużo przestrzeni Zbigniewowi Bońkowi. Nie umieliśmy go przypilnować. Eliminacja Zbyszka byłą wtedy kluczowa do osiągnięcia sukcesu.
Biorąc pod uwagę klasę rywali i swoje boiskowe zadania, to czy najwyżej ceni pan sobie czyste konto z Liverpoolem u siebie?
- Oglądałem wcześniej mecze z udziałem Iana Rusha. Szybki zawodnik, umiał odnaleźć się w „szesnastce” i z każdej sytuacji potrafił zdobyć bramkę. Zrobiłem wszystko, by dobrze się przygotować. Plan był prosty – on powinien zagrać jak najgorzej, a ja jak najlepiej. W Łodzi to się udało, mimo tego, że mieliśmy w drużynie epidemię grypy. Jeszcze w niedzielę leżałem z gorączką. W środę mieliśmy grać i pamiętam jak odwiedził mnie w domu doktor Jerzy Sandomierski i kierownik Wroński, którzy chcieli ustalić czy dam radę dojechać na zgrupowanie do Spały. Leżę w łóżku, a Wroński zapytał naszego lekarza czy będę w stanie zagrać z Liverpoolem. Sandomierski stwierdził, że raczej nie. Wroński odpowiedział: „k*rwa, ma zagrać w środę” i doktor nie miał wyjścia – musiał doprowadzić mnie do ładu. Dostawałem leki na zbicie gorączki, dojechałem na ostatnią chwilę do Spały na lekki rozruch. Miałem dobrą kondycję i podjęto decyzję żebym zagrał. Po meczu w Łodzi musiałem odleżeć to spotkanie przez trzy dni.
Za rozpracowanie rywali odpowiadał trener Władysław Żmuda, na obserwacje jeździł Wiesław Chodakowski. Jak wyglądało przygotowanie do pucharowych meczów z ich strony?
- Wykonywali bardzo dobrą pracę. Zbierali ogrom informacji, które miały nam pomóc, mimo że nie dało się zdobyć wielu materiałów wideo. Udawało się wyjeżdżać za granicę i uzyskiwać fragmenty skrótów. To na pewno było bardzo ważne dla naszego przygotowania.
W klubie był wtedy nawet operator kamery, pan Ryszard Nowicki, który w Klubie pełnił różne funkcje.
- Mówiliśmy na niego „wideoman”. To on często odpowiadał za zdobywanie materiałów, jeździł na wyjazdy i kręcił wideo dla sztabu.
Podczas pobytu w Widzewie drużyna nie spadała z podium, wywalczyła historyczny puchar Polski. Do kolejnych mistrzostw zabrakło jednak trochę punktów…
- Rzeczywiście. Traciliśmy punkty w kluczowych meczach z Górnikiem Zabrze i Lechem Poznań. Bardzo żałuję, bo brakuje mi tego tytułu mistrza Polski. Puchar to jednak również duży sukces. Nie miał on wtedy takiej otoczki, co dziś, ale to jedyny puchar w historii Widzewa. Trzeba pamiętać, że Klub czeka na kolejny triumf w tych rozgrywkach od 1985 toku. Dumę przynosi mi również zdobycie pucharu Niemiec w barwach Hannoveru 96. Tutaj trzeba podkreślić, że ówczesnej drużyny drugoligowej.
Notowaliście jednak kolejne występy w europejskich pucharach, nigdy nie spadł pan poza podium. Szczególnie w pamięć zapadło wyeliminowanie Borussii Monchengladbach.
- To był emocjonujący dwumecz. Borussia była doskonale obsadzona, a spotkania z nimi były bardzo ciężkie. Tak jak wcześniej, mieliśmy materiał poglądowy, który pomógł nam pokonać przeciwników. Dobrze odrobiliśmy lekcję, mimo że zespoły z Bundesligi były i dalej są bardzo mocne.
Jak wyglądały kulisy pana transferu do FC 08 Homburg?
- Ukończyłem 28 lat i według przepisów mogłem już wyjechać. Ruszyłęm z reprezentacją do RFN, gdzie zagraliśmy kilka spotkań towarzyskich. Tam spotkałem się z władzami Homburga. Był z nimi tłumacz, a cała delegacja obserwowała Andrzeja Buncola, ale szukali też libero. Graliśmy mecz w Norymberdze, a po nim podeszli do mnie działacze. Porozmawialiśmy i okazałem się zainteresowany tematem. Problemem była suma transferowa i kwota odstępnego dla Centralnego Ośrodka Sportu. Do końca z Buncolem nie wiedzieliśmy czy uda się wyjechać do Bundesligi. Ostatecznie, kwota za mnie wyniosła 400 tysięcy ówczesnych marek.
Na Mundial w Meksyku jechał pan już dogadany?
- Tak, po mistrzostwach świata miałem plan się spakować.
Jako młodzi ludzie pewnie nie zdawaliście sobie z tego sprawy, ale wasz sukces był jednym z fundamentów pod wielkość Widzewa. Dzięki wam wielu ludzi pokochało ten Klub.
- Jestem dumny z tego, że wielu kibiców z lat 80. nas pamięta i wróciło na stadion po latach na nowy obiekt, zabiera rodziny i chętnie dopinguje dzisiejszą drużynę. Ci fani wspierali również nas, ale nie byli tak dobrze zorganizowani. Dziś ta masa kibiców i ściana szalików to wspaniała sprawa.
Śledzi pan wyniki Widzewa?
- Muszę powiedzieć, że jestem na bieżąco z Widzewem. Oglądam mecze i śledzę informacje. Pozostał mi ogromny sentyment i życzyłem Klubowi szybkiego powrotu do ekstraklasy. Upadek bardzo mnie bolał, bo Klub z takimi tradycjami grał od IV ligi. Popełniono pewne błędy, które nie zdarzyłyby się za czasów Sobolewskiego. Walka o Ekstraklasę była jednak pasjonująca i cieszę się, że zakończyła się pomyślnie.
Co było źródłem waszych sukcesów?
- Myślę, że graliśmy po prostu dobrze w piłkę, długo pracowaliśmy i byliśmy głodni sukcesu. No i mieliśmy widzewski charakter – oprócz wyszkolenia indywidualnego graliśmy o jeden cel, bez egoizmu. Walczyliśmy od 1. do 90. minuty. To była nasza tajna broń.