- W przeciągu najbliższych lat Widzew wróci tam, gdzie jego miejsce, a marsz w górę zaczniemy już wiosną - zapowiada asystent Marcina Płuski.
Bartłomiej Stańdo: Bardzo wcześnie zaczął Pan karierę trenerską. Dlaczego zdecydował się Pan na skończenie przygody z grą w piłkę i postawił wszystko na trenerkę? Złota myśl, nagła inspiracja, marzenie z dzieciństwa?
Łukasz Kabaszyn: Wsztstko po trochu. Już na studia poszedłem z myślą, że zostanę trenerem. Od samego początku wiedziałem, kim chcę być w przyszłości i że moim miejscem docelowym jest ławka trenerska. Dlatego też, wracając do Opola, nie zastanawiałem się długo i poszedłem na studia, które dawały mi szansę bycia szkoleniowcem.
Młody wiek w pracy trenera jest sprawą lekko paradoksalną - dla jednych na wagę złota, drudzy będą narzekać na małe doświadczenie. Gdy Marcin Płuska obejmował Widzew, dla wielu kibiców był skreślony już w momencie, gdy spojrzeli na jego datę urodzenia. Pan także jest młody. Jak to wygląda w widzewskiej praktyce?
- Wydaje mi się, że to nie wiek świadczy o tym, jakim się jest trenerem, tylko ciężka praca idąca w parze z dużą wiedzą. Wiadomo, że nie jest łatwo zaimponować zawodnikom, którzy już z niejednego trenerskiego pieca chleb spożywali, ale na coś trzeba postawić. Z trenerem Płuską postawiliśmy na wiedzę. To jest coś, czym możemy zaimponować zawodnikom i sprawić, by byli gotowi skoczyć za nami w ogień.
Pana pierwszym klubem był MKS Gogolin. Spędził Pan z nim w sumie cztery sezony i w tym czasie wywalczył z drużyną awans z A-Klasy do 4 ligi. Następne rozgrywki, następny awans - tym razem do ligi okręgowej z zespołem z Kup. Początki Łukasza Kabaszyna były tak łatwe, na jakie wyglądają na papierze?
- Prawda jest taka, że w każdym z tych klubów borykaliśmy się z problemami, najczęściej natury finansowej. Do Gogolina przyszedłem w momencie, gdy zespół zajmował ostatnie miejsce w A-Klasie. Prezes klubu zadzwonił do mnie i powiedział, że chce młodego, ambitnego trenera świeżo po studiach. Może dlatego, że chciał dać drużynie nowy impuls? Nie ukrywał też, że chciał szkoleniowca na kilka lat. Dogadaliśmy się bardzo szybko. Udało się najpierw utrzymać w lidze w bardzo dobrym stylu, a później - pomimo odejścia całego trzonu drużyny - osiągnąć wysokie, piąte miejsce. Następne lata to już dwa kolejne awanse. Można więc powiedzieć, że początki były łatwe - szczególnie, gdy spojrzymy na wyniki. Ale to nie zmienia faktu, że wymagały dużo pracy.
„Łukasz Kabaszyn objął OKS Olesno latem, w rundzie jesiennej zanotował bardzo słaby start. W 9 meczach wygrał tylko raz i raz zremisował. Za główne powody takiej sytuacji klub podał: brak okresu przygotowawczego, kontuzje podstawowych zawodników oraz to, że większość doświadczonych zawodników nie zaakceptowała nowego szkoleniowca” - to cytat z jednej ze stron traktujących o opolskiej piłce. W innym wywiadzie mówił Pan, że nie widzi Pan możliwości współpracy między zawodnikami a Panem - stąd rezygnacja. Jak to w tym Oleśnie było?
- Przejąłem zespół dziesięć dni przed rozpoczęciem ligi i nie wiedziałem, na jakich zasadach zarząd rozstał się z poprzednim trenerem. Okazało się, że ten trener pochodził z Olesna, a na dodatek dla tych najbardziej doświadczonych w zespole był przyjacielem, razem z nimi się wychowywał. Ci chłopcy chcieli jego powrotu i dopięli swego po zakończeniu rundy jesiennej. Obejmując drużynę nie do końca wiedziałem, jak wygląda sytuacja w szatni. Po kilku kolejkach zorientowałem się, że ci piłkarze nie oddadzą zdrowia dla mnie czy dla klubu, tylko mają w tym wszystkim jakiś własny cel.
Bardzo szybko znalazł Pan nowego pracodawcę i zanotował bardzo udany okres w Chemiku Kędzierzyn-Koźle, z którym rozgrywki 2014/15 zakończył na wysokim 5. miejscu w Saltex IV lidze. W Kędzierzynie-Koźlu jednak Pan nie został i wrócił do klubu z Kup. Dlaczego?
- Problemem były finanse - klub zalegał z wypłatami zarówno mnie, jak i zawodnikom. Zdecydowałem się więc nie przedłużać umowy, chociaż chciałem zostać. Kędzierzyn-Koźle to bardzo fajne miasto - największe, zaraz po Opolu, miasto na Opolszczyźnie. Nie przeznaczało jednak pieniędzy na piłkę nożną, więc cały klub ciągnęli prezesi. To ogólnie rzecz biorąc miasto siatkówki, gdzie na pierwszym planie jest ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. Dla Chemika zabrakło miejsca i to było głównym powodem jego złej sytuacji finansowej.
Był pan pierwszym trenerem w IV lidze, a Pana zespół przez jakiś czas nawet jej rewelacją. Zrezygnował Pan jednak z tego na rzecz bycia asystentem, co więcej - na tym samym poziomie rozgrywkowym. Gdyby ktoś nie interesował się piłką i spojrzał w papiery - krok w tył.
- Wiadomo jednak, że to krok w przód i to duży. Zostanie częścią widzewskiej społeczności to ogromne wyróżnienie, dlatego bardzo się cieszę, że trener Płuska zadzwonił do mnie z propozycją współpracy. W przeciągu najbliższych lat Widzew wróci tam, gdzie jego miejsce, a marsz w górę futbolowej hierarchii zaczniemy już w tej rundzie.
Dlaczego to właśnie Pan zastąpił Mateusza Oszusta?
- Znaliśmy się z trenerem Płuską już wcześniej, ale nasze relacje zacieśniły się na kursie UEFA A. Był z Warszawy, gdzie to wszystko się odbywało. Znał miasto, wiedział co i jak na samych szkoleniach. Wyciągnął rękę do mnie i drugiego trenera z Opola, z którym pojechaliśmy na kurs. Jestem mu za to wdzięczny. Myślę jednak, że skoro ściągnął mnie do Łodzi, to po prostu uznał mnie za dobrego fachowca.
Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział Panu, że będzie Pan asystentem trenera w Widzewie, to pomimo czasów, jakie dopadły RTS, pewnie nie mógłby Pan w to uwierzyć. Dziś Widzew jest na etapie budowania wszystkiego od zera. W związku z tym radość jest większa, bo bierze Pan udział w czymś historycznym, czy może mniejsza - bo to nie ekstraklasa, nawet jeśli nad głową ma się ludzi poprzednich władz?
- Dla mnie Widzew to Widzew, nieważne w której lidze. Gdy byłem młodym chłopcem, to płakałem, jak drużyna z Łapińskim, Michalczukiem czy Citką odpadała z Ligi Mistrzów. Nieważne, czy Widzew gra w ekstraklasie, czy IV lidze - dla mnie ma taką samą rangę. Ten klub to wielka tradycja i bardzo się cieszę, że mogę być jego częścią i pisać nowy rozdział w jego historii. Myślę, że podobnie uważa trener Płuska i sami zawodnicy.
W wywiadzie dla oficjalnej strony Pana byłego pracodawcy, Chemika Kędzierzyn-Koźle, mówił Pan, że Pana ulubionym okresem w pracy z piłkarzami jest przerwa zimowa. Dlaczego? Nie ma przecież tego, co tygryski lubią najbardziej - meczów o stawkę.
- Dla mnie nie ma nic lepszego, niż przygotowanie drużyny do rundy rewanżowej. Jest na to dużo czasu, można skoncentrować się na wszystkich aspektach - zarówno nad przygotowaniem motorycznym, jak i techniczno-taktycznym. Zespoły, które miałem przyjemność prowadzić, grały dobrze w szczególności wiosną. Dlatego też uwielbiam okres zimowy - wtedy można spokojnie, ale ciężko, popracować z piłkarzami.
Jeśli jesteśmy już przy przerwie zimowej - jak ocenia Pan przygotowania do wiosny w wykonaniu Widzewa? Na pewno nie powie Pan, że były fatalne i piłkarze będą słaniać się na nogach w 60. minucie, ale czy było coś, co można poprawić? Z czego jest Pan najbardziej zadowolony?
- Najbardziej zadowolony jestem z dobrych warunków, którymi dysponowaliśmy. Mieliśmy dostęp do sztucznej trawy, która zawsze była odśnieżana. Wiadomo, że jak spadł śnieg tuż przed treningiem, to nie udało się doprowadzić jej do porządku, ale warunki do pracy mieliśmy bardzo porządne. To, co dobre, okazało się też naszym małym przekleństwem. Niezadowoleni wraz z trenerem Płuską możemy być bowiem z tego, że tak późno przeszliśmy na naturalną nawierzchnię. W przerwie zimowej wykonywaliśmy jednak mnóstwo ćwiczeń prewencyjnych, które miały zapobiec kontuzjom w czasie przejścia z boiska sztucznego na trawę. Ogólnie rzecz biorąc możemy jednak spać spokojnie, bo zrealizowaliśmy wszystko, co sobie założyliśmy przed okresem przygotowawczym. Zawodnicy wyglądają bardzo dobrze. Potwierdziły to zeszłotygodniowe badania motoryczne, które wypadły świetnie. Mało tego - od tamtego czasu chłopaki wyglądają jeszcze lepiej. Dlatego z niecierpliwością czekam na sobotę, kiedy to drużyna po prostu odpali.
Na kiedy planowany jest szczyt fizycznej formy widzewiaków w nadchodzącej rundzie? Na inauguracyjny mecz z Zawiszą, środek ligi czy jej końcówkę?
- Liczymy na to, że będziemy się dobrze prezentować przez całą rundę. Przygotowaliśmy zespół tak, by wytrzymał nie tylko pierwsze kolejki, ale przede wszystkim późniejszą fazę ligi, kiedy będziemy grali dwa razy w tygodniu. Ciężko jednak, jak Pan zauważył, utrzymać szczyt formy od pierwszej kolejki do ostatniej. Mogę jednak zapewnić, że w najważniejszych meczach będziemy gotowi gryźć trawę na maksymalnych obrotach.
Czy może Pan o którymś z piętnastu nowych zawodników powiedzieć: "Tak, to jest mój pomysł"?
- Nie, raczej nie. Nie ma co ukrywać, że każdy z zawodników ściągniętych do drużyny zimą odpowiadał koncepcji Marcina Płuski, ale o każdym transferze rozmawialiśmy. Nie mogę powiedzieć, że któryś z nich to mój autorski pomysł, bo to trener podejmuje decyzje personalne. Debatowaliśmy jednak wspólnie nad tym, którego zawodnika zostawić w zespole, a któremu podziękować.
Często podkreśla Pan, bez żadnych wątpliwości, że latem będziemy świętować awans. Jeszcze niedawno w Widzewie trenerem był człowiek, który obiecywał Ligę Mistrzów. Jak to się skończyło - wiadomo. Na czym Pan opiera swoją wiarę w to, że mecz otwarcia na budowanym stadionie Widzewa będzie rozgrywany w ramach trzeciej, a nie czwartej ligi?
- Opieram swoją wiarę na zawodnikach - ich podejściu, ambicji, zaangażowaniu na treningach i w konsekwencji tego kolektywie, jaki stworzyliśmy przez trzy miesiące. To napawa nas optymizmem. W awans wierzymy bardzo mocno, ale nie są to złudne nadzieje. Widzimy tych chłopaków w treningu, ile potu i zdrowia zostawiają na każdym z nich. Dzięki temu wierzymy, że nic nie stanie nam na przeszkodzie w osiągnięciu celu.
Widzew walczy w nadchodzącej rundzie o dwa awanse: oprócz tego seniorskiego, do III ligi, piłkarze z rocznika 1997/98 będą walczyć o Centralną Ligę Juniorów. Jak ważny, z perspektywy pierwszego zespołu, jest sukces juniorów? Jak będzie wyglądała rotacja tych najlepszych na wiosnę?
- Przede wszystkim uważam, że mamy bardzo dobrych, wyróżniających się młodych piłkarzy. Kilku z tych zawodników trenuje z nami na co dzień w pierwszej drużynie, jest też kilku, których postępy stale monitorujemy. Awans do Centralnej Ligi Juniorów jest bardzo ważny także z perspektywy seniorów, bo drużyna w niej występująca będzie zapleczem pierwszej drużyny. CLJ jest ważna też dla Widzewa jako klubu - taka marka musi występować w centralnych rozgrywkach młodzieżowych. Nie ukrywam, że ponadto chcielibyśmy mieć także zespół rezerw, by piłkarze, którzy kończą przygodę z juniorską piłką mogli się dalej ogrywać.
Największym mankamentem w zimowych sparingach było niezamienianie stworzonych sytuacji na bramki. Brak skuteczności Pan i trener Marcin Płuska odmienialiście w wywiadach przez wszystkie przypadki. W meczu z Unią Skierniewice worek z golami się rozwiązał, ale żaden z dwójki nominalnych napastników nie grał w tym meczu. Skuteczność nadal spędza Panu sen z powiek przed rozpoczęciem ligi?
- Nie, wręcz przeciwnie - o skuteczność nie martwię się w ogóle. W każdym z rozgrywanych zimą sparingów stwarzaliśmy sobie dwucyfrowe ilości sytuacji bramkowych. Wiadomo, że wszystkich z nich nie zamienimy na gole, bo nawet z rzutów karnych bardzo trudno trafić do siatki za każdym z dziesięciu podejść. Ale jeśli na wiosnę strzelimy z tych dziesięciu sytuacji trzy-cztery bramki, to i tak będzie bardzo dobrze. Najważniejsze jest jednak to, że te sytuacje sobie stwarzamy. Wiadomo, że kibice przychodzący na stadion chcą wygrywać jak najwyżej. To normalne, my też tego chcemy, ale jeśli kibic widzi dobrą grę, gdzie każda akcja kończy się dośrodkowaniem czy strzałem na bramkę - to musi się podobać. W naszej sytuacji nie ma różnicy natomiast, czy wygramy dwa, trzy czy osiem do zera. Więcej niż trzech punktów po zwycięstwie zapisać na swoim koncie nie możemy.
W ostatnim sparingu przed zimą w ataku zagrał Patryk Strus, który jest nominalnym skrzydłowym, chociaż w poprzednim klubie grywał na tej pozycji. W kadrze Widzewa jest jednak jeszcze Princewill Okachi, który do ekstraklasowego Widzewa przychodził jako napastnik, w tej roli występował także po odejściu z Łodzi. Wiadomo, że przekwalifikowanie go na defensywnego pomocnika było strzałem w dziesiątkę, a jego przechwyty zachwycały nawet na poziomie ekstraklasy. Nie myśleliście jednak, by w obliczu dużej konkurencji w środku pola i kłopotów ze skutecznością spróbować Prince’a w ataku?
- Przede wszystkim na ten moment Prince nie jest w stu procentach przygotowany na 90 minut, więc na tę chwilę nie zastanawiamy się nad zmianą jego pozycji. W ataku mamy Roberta Kowalczyka, mamy Michała Bondarę, którzy prezentują się na boisku bardzo dobrze. Wiadomo, że napastnika rozlicza się z bramek, ale my patrzymy na to szerzej. Równie istotne dla nas będzie, jeśli napastnik będzie asystował lub zaliczał kluczowe podania. Nieważne też, czy bramki strzela napastnik, czy obrońca - liczy się dobro zespołu.
Trener z ambicjami nie może ograniczać się do polskiego podwórka - jestem pewien, że ma Pan ulubioną ligę, klub czy też trenera, w przypadku którego styl gry drużyn przez niego prowadzonych chętnie zaszczepiłby Pan w Łodzi. Wiadomo, że czwartoligowy Widzew ma wygrywać, choćby 1:0 przez całą rundę. Jak ma natomiast grać drużyna Widzewa w trzeciej lidze - po upływie czasu, w którym można już odcisnąć na piłkarzach swój styl?
- Na pewno będziemy chcieli grać jak najszybciej piłką, wymieniać dużo podań i w jak najkrótszym czasie przemieszczać się pod bramkę przeciwnika. Piłka nożna jest sportem, który przykuwa uwagę bardzo wielu kibiców, więc wypada wręcz grać ładnie dla oka. Kibice chcą oglądać ofensywny futbol, więc będziemy chcieli stwarzać jak najwięcej sytuacji i zamieniać je na gole.
Czy jest jakaś liga, w kierunku której chciałbym poprowadzić styl Widzewa w perspektywie kilku miesięcy? Jestem wielkim fanem ligi angielskiej, więc pewnie wybrałbym właśnie Premier League. Szybka i widowiskowa, ale jednocześnie twarda i męska. Moim ulubionym klubem jest Manchester United, natomiast jeśli chodzi o trenerów - Jose Mourinho. I to w liczbie mnogiej, bo wśród zagranicznych szkoleniowców Portugalczyk jest bezkonkurencyjny, a wśród polskich najbardziej odpowiada mi styl pracy „polskiego Mourinho”, czyli Czesława Michniewicza.
Pytanie na koniec: kiedy poczuł pan ten dreszczyk przed zbliżającą się wielkimi krokami inauguracją? Podczas niedzielnej prezentacji, czy może przyjdzie na to czas w dniu meczu?
- Odkąd jestem w Widzewie, to z każdym dniem czuję ten dreszczyk. Meczu z Zawiszą Pajęczno już nie mogę się doczekać. W szczególności teraz - po zakończonych przygotowaniach, kiedy wiemy kogo na ile stać i tylko czekamy na to, aż wszystko zweryfikuje boisko. Ten dreszczyk z każdym dniem jest coraz większy, ale przeżycie takiej prezentacji było niesamowite. Nigdy wcześniej nie miałem okazji stanąć przed taką ilością kibiców, zaprezentować się wraz ze sztabem szkoleniowym i zespołem. Fantastyczne przeżycie.
Na koniec chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich kibiców Widzewa i poprosić o to, by wspierali zespół nie tylko w dobrych momentach, ale też i troszeczkę słabszych - na przykład kiedy będziemy prowadzić do przerwy tylko dwa do zera.