Global categories
Piotr Szarpak: Te spotkania zawsze wzbudzały dodatkowe emocje
Marcin Olczyk: Strzelona przez pana w 1996 roku w Warszawie bramka praktycznie dała Widzewowi mistrzostwo Polski. Pamięta pan dobrze tamto trafienie?
Piotr Szarpak: Gole na pewno siedzą gdzieś w mojej głowie, zwłaszcza że nie zdobyłem ich w karierze za dużo. Akurat udało się strzelić Legii na wyjeździe bramkę, która może nie zapewniła nam jeszcze tytułu, ale w jego zdobyciu jakoś pomogła. Nie przywiązuję jednak do tego większej wagi, bo na mistrzostwo pracował cały zespół, od początku sezonu. Prędzej powiedziałbym, że pierwsze miejsce zapewnił nam wtedy Marek Koniarek, który gole zdobywał, jak na zawołanie.
Do tamtego spotkania z Legią, 22 maja, szliście łeb w łeb. Czuliście, że to spotkanie będzie decydujące? Jak do niego podchodziliście?
- Mecze z Legią już same w sobie były wyjątkowe. Nawet gdyby jeden zespół był na piątym, a drugi na przedostatnim miejscu, te spotkania zawsze wzbudzały dodatkowe emocje. Próbkę tego było widać przy okazji meczów obecnego Widzewa z rezerwami Legii. Dodatkowym smaczkiem wówczas, w 1996 roku, na pewno była walka o mistrzostwo Polski. Dlatego to zwycięstwo na wyjeździe smakowało nam wyjątkowo. Niewielu było nas wtedy do grania, bo tytuł zdobyliśmy w 15-16 zawodników, ale udało nam się bo, dawaliśmy z siebie wszystko. W porównaniu do Legii to my mieliśmy, można by rzec, skład węgla i papy. Nasza nieustępliwość, waleczność i zadziorność sprawiły jednak, że z posiadanymi umiejętnościami, mimo że nie tylko moim zdaniem piłkarsko Legia miała lepszy zespół, to my byliśmy górą. Charakter, który w sporcie można pokazać, i który potrafi niwelować wiele mankamentów, pozwolił nam wygrać ten decydujący mecz.
Rok wcześniej rozgrywki skończyliście na drugim miejscu. Na jakim polu dokonał się największy skok na drodze do mistrzostwa?
- Różnica przede wszystkim historycznie jest taka, że o zdobyciu mistrzostwa Polski mówią i pamiętają wszyscy, o drugim miejscu - nikt. Na sukces pracowali wszyscy. Każdy element, począwszy od masażystów, poprzez sprzątaczki, aż do prezesów, musiał być odpowiednio wkomponowany w całość. Jak wszystko dobrze funkcjonuje to i człowiek jest pozytywnie nastawiony, ma otwartą, pełną pomysłów i chęci głowę. Jeśli jednak każdy sobie rzepkę skrobie, sukces osiągnąć jest bardzo trudno, nawet mając duże pieniądze. Przekonują się o tym, nie szukają daleko, kluby w naszej ekstraklasie.
Pamięta pan co czuł, strzelając gola Legii na Łazienkowskiej?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Śmialiśmy się kiedyś z Rafałem Siadaczką, że on wcale nie chciał tej piłki dograć, tylko próbował strzelać. Wbiegłem pod bramkę i trafił mnie w głowę.
Kibice kojarzą pana chyba jednak jeszcze bardziej z bramką z 1998 roku, również strzeloną Legii. Strzał życia?
- Rzeczywiście wszyscy ją pamiętają. Jestem łodzianinem i kibice czy nawet przypadkowi ludzie w sklepach wspominają przede wszystkim właśnie te mecze i bramki strzelane Legii. Zawsze będą one miały dodatkową wartość. Bardzo się z nich cieszę, ale żadnej nie stawiam ponad innymi. Uważam, że zdarzały mi się zresztą fajniejsze, ładniejsze, których nikt nie pamięta. Pod względem sportowym gole strzelane Legii akurat dawały więcej - drużynie i kibicom. Z tego się na pewno cieszę. Pamiętam jednak, że pracował na to cały zespół. Byliśmy w jednej drużynie, świętowaliśmy, klepaliśmy się po plecach niezależnie od tego kto akurat strzelił. Byliśmy razem na dobre i na złe.
Przed sezonem zakładaliście, że idziecie po tytuł? Wierzyliście w detronizację mistrza?
- Jako Widzew zawsze graliśmy o jak najwyższe cele. One zawsze nakreślone były w ten sposób przez kibiców, działaczy, otoczenie. Nie można było zakładać, że będziemy walczyć na przykład o utrzymanie czy choćby pozycję w środku tabeli. Grając w Widzewie trzeba zdawać sobie sprawę, że - niezależnie od okoliczności czy ligi - gra się zawsze o zwycięstwo. W sezonie 1995/1996 graliśmy na tyle dobrze, że zdobyliśmy tytuł. Od samego początku rozważaliśmy różne plany, ale nie było mowy, żeby przejść obok jakiegokolwiek meczu. Staraliśmy się wygrywać, i to jak najwyżej.
W Widzewie spędził pan prawie dekadę, z przerwą na wypożyczenie do Hutnika Kraków.
- Tak faktycznie wyszło. Jak w życiu każdego sportowca, u mnie też były momenty, w których było wspaniale, ale zdarzały się także dołki. Trzeba się z tym godzić i walczyć, niekiedy wyrywać co swoje zębami. W moim przypadku było wiele wzlotów, ale przeżyłem również spadek z ligi. Na rok byłem wypożyczony do Hutnika - po powrocie też nie było ciekawie. U jednego trenera grałem, u innego nie. Z tym trzeba sobie po prostu radzić i robić swoje.
Podsumowując, rozegrał pan jednak w Widzewie ponad 150 meczów w ekstraklasie. Całkiem nieźle.
- Mogło być jednak lepiej. Na pewno popełniłem błędy. Chciałbym przestrzec młodych zawodników przed nadmiernym zaufaniem do zastrzyków. Ja przez nie po prostu się rozleciałem. Achillesy, więzadła krzyżowe - jestem pewien, że gdyby nie trzy poważne kontuzje, rozegrałbym tych spotkań dużo więcej. Miałem niezłe warunki fizyczne, bez tendencji do łapania nadwagi, co było na pewno istotne. Rozpadłem się jednak, przede wszystkim przez swoją głupotę i przez to, że nie miał mi kto mądrze podpowiedzieć. Zamiast odpoczywać, wspierałem się farmakologicznie - naprawdę bardzo tego żałuję.
Od początku do końca współtworzył pan ten drugi w historii wielki Widzew, ale wchodząc do drużyny spotkał pan jeszcze piłkarzy pamiętających poprzednie sukcesy.
- Rzeczywiście spotkałem w drużynie Kazimierza Przybysia, Wieśka Wragę, Leszka Iwanickiego. Różnica ponad 10 lat, dla takiego "synka" jak ja, była spora, ale miałem się od kogo uczyć. Marek Podsiadło, Mirek Myśliński - to byli zawodnicy, którzy w każdym zespole stanowiliby o jego obliczu. Bardzo cieszyłem się z samej możliwości trenowania z takimi piłkarzami.
Do mistrzostwa poprowadził was Franciszek Smuda, który wrócił w tym sezonie do Widzewa. Jak pan się z nim dogadywał dwie dekady temu?
- Jak każdy zawodnik. Nie było tu żadnych wyjątków. Jak gra się dobrze, to i dogaduje się łatwiej. Tak na pewno było z nami. W innym wypadku zawsze można dostać jakiegoś "gonga" (śmiech).
Widzew walczy o powrót na swoje miejsce na piłkarskiej mapie Polski. Atmosfera temu sprzyja. Jak ocenia pan to wszystko, co dzieje się wokół Widzewa?
- Potencjał jest na pewno olbrzymi. Wszystko zależy od tego, jak zostanie on pokierowany. Na ten moment Widzew jest bezwzględnie głównym, jeśli nie jedynym, kandydatem do awansu. Pozostałe zespoły z tej rywalizacji odpadną, ale oczywiście trzeba grać do końca. Nic tu nie jest pewne ani obiecane. Atmosfera na trybunach, sprzedaż karnetów - wszystko jest niesamowite. Warto to podtrzymywać za wszelką cenę. Musi przy tym być jednak wynik sportowy. Awans dla całego środowiska powinien być silnym bodźcem do rozwoju. Temu klubowi należy się miejsce wyżej, ale nikt nie odda mu go za darmo. Dlatego trzeba działać tak, żeby klub jak najszybciej znalazł się na najwyższym szczeblu rozgrywkowym.
Obecnie zajmuje się pan szkoleniem dzieci. Jak odnajduje się pan w tej roli?
- To są chłopcy z rocznika 2010, bardzo fajny zespół. Jesteśmy klubem partnerskim Akademii Widzewa. Wielką pracę wykonują tutaj rodzice, bez nich nic by nie przetrwało. Próbujemy się rozwijać i wypracować sobie jak najlepsze warunki do działania. Bardzo się z tej pracy cieszę. Sam robiłem nabór do drużyny, on zresztą cały czas trwa, więc serdecznie zapraszam wszystkich zainteresowanych (telefon kontaktowy: 602 393 370). Jeśli ktoś chce osiągnąć sukces z Widzewem w ekstraklasie, niech przyjdzie do Szarpaka.
Nie ciągnie pana do pracy z seniorami? Ma pan już na tym polu doświadczenie.
- Po tym, jak wywalczyłem awans z Nerem Poddębice z czwartej do trzeciej ligi, pojawiały się propozycje, ale nie do końca mnie one satysfakcjonowały. Jeżeli mam się podjąć jakiejś pracy, to chciałbym, żeby przynosiła ona efekty. Zamiast dojeżdżania na treningi, w których udział będzie brało sześciu czy siedmiu zawodników, wolę poświęcić czas młodym zawodnikom, którzy za kilka lat może powiedzą, że dzięki Szarpakowi nauczyli się choć troszeczkę lepiej biegać czy chodzić. Jeśli pojawi się oferta, która da szansę na rozwój drużynie i klubowi, to taką propozycję rozważę.
Czyli praca z rocznikiem 2010 daje panu pod tym względem satysfakcję? Widzi pan rozwój swoich podopiecznych?
- W pracy z dzieciakami na każdym treningu widać postęp. Pod względem techniki na pewno o to trudniej, ale w zakresie motoryki, szybkości, zwinności, ogólnego rozwoju, ciągle jest coraz lepiej. Chodzi o to, żeby dziecko miało chęci. Cieszę się, że one, zamiast przed komputerem, spędzają ten czas ze mną i kształtują w ten sposób charakter.
***
22 maja 1996 roku, 31 kolejka rozgrywek I ligi
Legia Warszawa - Widzew Łódź 1:2 (0:0)
1:0 Tomasz Wieszczycki 55’
1:1 Marek Koniarek 68’
1:2 Szarpak 83’
Widzew: Andrzej Woźniak- Daniel Bogusz, Tomasz Łapiński, Waldemar Jaskulski, Andrzej Michalczuk, Zbigniew Wyciszkiewicz, Ryszard Czerwiec, Piotr Szarpak (88’ Paweł Miąszkiewicz), Marek Citko, Marek Koniarek, Rafał Siadaczka (86’ Marek Bajor).
Legia: Maciej Szczęsny – Marek Jóźwiak, Jacek Zieliński, Krzysztof Ratajczyk, Grzegorz Lewandowski, (85’ Marcin Jałocha), Radosław Michalski, Leszek Pisz, Tomasz Wieszczycki, Tomasz Sokołowski (85’ Cezary Kucharski), Marcin Mięciel (46’ Ryszard Staniek), Jerzy Podbrożny.
Żółte kartki: Daniel Bogusz, Tomasz Łapiński, Waldemar Jaskulski (Widzew)
Sędzia: Ryszard Wójcik (Opole)
Widzów: 18000