Global categories
Padało tylko hasło: w czym oni są lepsi od nas? - rozmowa z Markiem Piętą
Od kilkunastu lat jesień nie kojarzy nam się z pucharowymi emocjami związanymi z występami Widzewa. Jeśli jednak spojrzeć wstecz, znajdziemy w historii daty pełne emocji i dni chwały. Nie inaczej jest w przypadku 22 października - tego dnia w 1980 roku Widzew ograł wielki Juventus Turyn.
Łukasz Kolecki: W drużynie Widzewa grało wielu wspaniałych zawodników, ale skład z sezonu 80/81 to swojego rodzaju dream team. Czy Pan uważa podobnie?
Marek Pięta: Wyniki mówią same za siebie. Była to żelazna jedenastka. Jeśli ktoś łapał się do pierwszego składu to w wyniku kartek bądź kontuzji. Uważam, że spoglądając wstecz nie można tego porównać do dzisiejszych czasów. Mamy teraz kadry zespołów, w których jest dwudziestu pięciu, czy więcej zawodników. My zawsze możemy tym się pochwalić, że mimo wąskiej kadry osiągaliśmy takie a nie inne wyniki.
Wystarczy spojrzeć na atak Widzewa, który tworzył pan ze śp. Włodzimierzem Smolarkiem. Jak układała wam się współpraca?
- Wiele nawzajem od siebie się nauczyliśmy. Nigdy nie było między nami zazdrości o bramki czy asysty. Żaden z nas nie chciał błyszczeć, wychodzić przed szereg. Powiem nawet, że najwięcej przyjemności sprawiało nam, gdy mogliśmy razem zrobić coś pozytywnego dla drużyny. Zawsze dążyliśmy do tego, by nasza gra prowadziła do zwycięstwa czy osiągnięcia pozytywnego wyniku.
Zanim w 1980 roku doszło do starcia z Juventusem, odprawiliście Manchester United. Czy wtedy poczuliście się naprawdę mocni?
- Uważam, że Widzewowi w tamtym okresie wygodniej grało się z tymi markowymi drużynami. Oczywiście z pełnym szacunkiem, ale karą byłoby dla nas grać ze Spartą Praga lub Steauą Bukareszt. Nie chcę nikogo obrazić, ale kiedy po losowaniu usłyszeliśmy, że to zachodni zespół, wtedy dopiero się cieszyliśmy. Oczywiście pojawiały się zakłady, każdy mocny przeciwnik stanowił dla nas wyzwanie. Sami też czuliśmy się silną drużyna, pozbawioną kompleksów. W tamtym czasie nie baliśmy się nikogo. Padało tylko hasło: w czym oni są lepsi od nas? W tym, że więcej zarabiają? To tylko nas motywowało, wkurzało, delikatnie mówiąc.
Często mówi się o widzewskim charakterze, ale przede wszystkim, Widzew miał wtedy na każdej pozycji dobrego, jeśli nie wybitnego, piłkarza. Jak Pan to widzi?
- Wszystko to naczynia połączone, my przede wszystkim tworzyliśmy zespół. Była to grupa ludzi, która na boisku i poza nim tworzyła kolektyw. Rozumieliśmy się bardzo dobrze, to była podstawa sukcesu. Natomiast piłkarze, którzy stanowili o sile tego zespołu, to zawodnicy klasy światowej.
Pan w dwumeczu z Włochami odegrał jedną z kluczowych ról, dwie bramki, dobra dyspozycja. Miał Pan patent na Juventus?
- Oczywiście mógłbym powiedzieć o moich bramkach, osiągnięciach indywidualnych. Natomiast jeszcze raz do tego wrócę i podkreślę - Widzew to była drużyna. Łączyła nas wszystkich osoba śp. prezesa Ludwika Sobolewskiego, to on dał podstawy ku temu, by ta drużyna funkcjonowała i osiągała sukcesy.
Rewanż w Turynie okazał się dla was ciężką przeprawą. Jak Pan wspomina ten mecz?
- Jeśli chodzi o moją bramkę w rewanżu, to piłka odbiła mi się od głowy i wpadła do bramki. Oczywiście mówię teraz pół żartem, znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie, po podaniu Zbyszka Bońka udało mi się pokonać Zoffa. Nie ukrywam, że była to dla mnie bardzo duża satysfakcja. Szczególnie, kiedy przypomnę sobie Gentile - to nie był normalny facet. Szczerze mówiąc, nie miałem żadnej przyjemności z gry w piłkę w tym meczu. Nie często zdarza się, że zawodnik pluje, prowokuje, poluje na nasze nogi. Naprawdę rzadko miałem okazje grać w meczu, kiedy przeciwnik grał aż tak nie fair. Cały czas zwracaliśmy uwagę z Włodkiem Smolarkiem, czy nas za chwile nie kopnie, opluje czy gdzieś nie przejedzie korkami po nogach. Natomiast Gentile został pokarany przez nas mocno, schodząc z boiska pokazałem mu dwa palce, które oznaczały dwie bramki na zasadzie - kolego, gdzieś ty wtedy był? - Niesamowita satysfakcja.
Dwumecz pełen emocji, a na koniec rzuty karne. Scenariusz jak z filmu, był Pan pewny swego przed jedenastkami?
- Józek to był Józek, niemożliwy bramkarz. Byliśmy pewni swego przy nim, choć tak naprawdę pewnym to można być po meczu, kiedy już masz awans w kieszeni. Myślę, że trzeba zadzwonić do Józka Młynarczyka i nawet teraz po 35 latach mu tego pogratulować. Ja tylko modliłem się za kolegów, gdzieś tam odwracałem, nie patrzyłem, żebym nie musiał strzelać. Podkreślałem już kilka razy - Widzew to był zespół - zaczynając od bramkarza, poprzez pomoc do napastników. Nie liczyły się nazwiska, tylko zespół i jeszcze raz zespół.
Zawodnicy Juve nie mogli pogodzić się z porażką. Jak Pan pamięta zamieszanie z wymianą koszulek?
- W moim przekonaniu nasi przeciwnicy skompromitowali się tym gestem. Wrzucili nam do szatni chyba jakiś karton, w którym były stare treningowe koszulki. W tym momencie Zbyszek Boniek złapał za ten karton, wszedł do szatni Juventusu i rzucił ten karton z koszulkami na podłogę, tak im podziękował. Moim zdaniem jak najbardziej prawidłowa reakcja. Znamy charakter południowców, nie mogli pogodzić się z porażką, troszeczkę brakuje im też kultury boiskowej, zresztą tak jest do tej pory, tylko chyba w mniejszym stopniu.
Niestety, wasza pucharowa historia zakończyła się na Ipswich Town. Uważa Pan, że mogliście zagrać wtedy w finale?
- Po ograniu Juventusu zaczęły się schody, chyba po porostu nie byliśmy odpowiednio przygotowani na kolejne wyzwanie - ani fizycznie, ani mentalnie. Wyskoczyło też nam kilka kontuzji. Gdyby to wszystko też było lepiej w klubie przemyślane, mogliśmy jeszcze coś więcej zrobić. Uważam, że jeśli ta kolejna runda rozgrywana byłaby na wiosnę, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Przed meczem z Anglikami byliśmy już odrobinę wypaleni. W każdym razie życzę takich sukcesów obecnemu Widzewowi, już za kilka lat. Nie ma co popadać w depresję po gorszych wynikach. Zarząd uczy się na własnych błędach, pomalutku to wszystko się wyprostuje. Damy radę!