Niezapomniane przygody króla Franciszka
Ładowanie...

Global categories

13 February 2020 11:02

Niezapomniane przygody króla Franciszka

Przychodził do Widzewa prowadzić drużynę aż pięć razy, a cztery razy odchodził z klubu. Jako jedyny trener zdobył dwa mistrzostwa Polski z widzewiakami i dwa razy pokonał Legię na jej stadionie w meczach decydujących o tych tytułach. Nic dziwnego, że od fanów RTS-u otrzymał koronę Króla Kibiców.

Legenda głosi, że przyszły król Franciszek Smuda na początku maja 1995, będąc w Niemczech, miał odebrać pod wieczór telefon od Andrzeja Grajewskiego, wtedy jednego ze współwłaścicieli Widzewa, i usłyszeć, że jeśli stawi się jutro przed godziną 10 na porannym treningu, to otrzyma posadę trenera pierwszej drużyny. Smuda wsiadł w samochód, szczęśliwie dojechał do Łodzi i przejął zespół po trenerze Władysławie Stachurskim.

Debiut na ławce Widzewa miał nieudany, bo przegrał 0:1 w Poznaniu z Lechem. Chyba mało który kibic uwierzyłby wtedy w to, że rok później na tym samym stadionie, z tym samym rywalem, widzewiacy pod wodzą Franciszka Smudy remisem 1:1 przypieczętują trzecie w historii klubu mistrzostwo Polski.

Mało tego, tym premierowym meczem w maju 1995 roku Smuda rozpoczął przygodę z Widzewem, która trwała, z krótszymi i dłuższymi przerwami, przez 23 lata! Podczas pierwszej poprowadził zespół czerwono-biało-czerwonych w 138 kolejnych oficjalnych meczach w ekstraklasie, Pucharze i Superpucharze Polski oraz europejskich pucharach.

Ten pierwszy pobyt Smudy w Widzewie był najdłuższy, najlepszy i obfitował w jedne z największych sukcesów w historii klubu oraz niezapomniane mecze, które już na zawsze pozostaną w pamięci kibiców. Pierwszym był ten rozegrany w maju 1996 roku na stadionie Legii, gdzie rok wcześniej widzewiacy przegrali 0:2 i oglądali, jak legioniści fetują mistrzostwo kraju. Im pozostało drugie miejsce, ale rok później karta się odwróciła. To Franciszek Smuda miał więcej piłkarskich asów w talii i po golach Marka Koniarka oraz Piotra Szarpaka pokonał ustępującego w ten sposób mistrza.

- To był nasz "mecz życia". Gdy ktoś strzeli Widzewowi ten narazi się na to, że podrażni lwa. W moich chłopcach wyzwala się dodatkowa ambicja, wola walki. Wtedy dopiero dają z siebie wszystko i zwyciężają - mówił zaraz po meczu Smuda. Jego chłopcy, jak nazwał swoich piłkarzy, potwierdzili to w kolejnych ważnych spotkaniach, gdy w niewiarygodnych okolicznościach wywalczyli awans do Ligi Mistrzów na stadionie duńskiego Broendby IF, czy później w ligowych meczach z Legią.

Do historii polskiej piłki przeszło spotkanie z czerwca 1997 roku, gdy legioniści prowadzili u siebie już 2:0 z Widzewem i przymierzali na głowach mistrzowskie korony zdjęte z głów widzewiaków. Król Franciszek jednak swojej oddać nie chciał i znowu przechytrzył rywali wespół ze swoimi piłkarzami. Sławomir Majak, Dariusz Gęsior i Andrzej Michalczuk w ciągu pięciu minut strzelili po golu i było "pozamiatane".

Rok później Smuda pożegnał się z Widzewem, ale nie na zawsze. Wrócił niespodziewanie cztery lata później, latem 2002 roku, gdy nagle przejął zespół od Dariusza Wdowczyka, który wcześniej z powodzeniem prowadził drużynę w rundzie wiosennej i przygotowywał ją do kolejnego sezonu na zgrupowaniu w Słowenii. Jednak jak to za czasów właścicieli klubu w osobach Andrzeja Grajewskiego i Andrzeja Pawelca często bywało, sytuacja z dnia na dzień zmieniła się o 180 stopni.

Tym razem Smuda długo nie popracował. Odszedł z klubu w połowie sezonu, ale zdążył awansować z Widzewem do półfinału Pucharu Polski i oraz znowu zaserwować kibicom kilka dramatycznych meczów, jak wygrana 3:2 z Polonią Warszawa czy remis 2:2 z Lechem. - Za późno przyszedłem, poznałem zespół i zauważyłem, że nie jest to to, czego wszyscy oczekują. Gdy pierwszy raz przyszedłem do Widzewa, również zrobiłem selekcję. Z dwunastoma zawodnikami rozstałem się w ciągu pół roku - mówił Smuda w rozmowie dla magazynu "Widzewiak" w marcu 2003 roku, już jako były trener Widzewa.

Tymczasem miesiąc później... ponownie został szkoleniowcem pierwszej drużyny klubu z Alei Piłsudskiego i w roli "strażaka" ugasił pożar, który po części sam spowodował. Utrzymał Widzew w ekstraklasie i w myśl hasła "Franek Smuda czyni cuda", takowych dokonywał. Gdy jeden z dziennikarzy zapytał go, dlaczego nagle po jego powrocie ozdrowiał piłkarz Darcy Monteiro, szkoleniowiec odpowiedział: - No tak, bo ja przywiozłem wodę święconą ze sobą. Skropiłem go i wyzdrowiał. Cały "Franz", chciałoby się rzec...

Latem 2003 roku Smudy w Widzewie już nie było, ale wiosną kolejnego roku po raz czwarty przyjął ofertę z klubu, do którego, jak sam mawiał, mógłby wracać i dziesięć razy. Tym razem szczęście jednak opuściło króla Franciszka, ale nawet jemu było trudno o kolejne cuda w 2004 roku, gdy Widzew dogorywał w ekstraklasie. Smutnym symbolem tej czwartej przygody Smudy z drużyną RTS był mecz z Legią w Warszawie, zakończony porażką 0:6.

Widzew spadł z ekstraklasy, a Franciszek Smuda na długie 13 lat zniknął z szatni łódzkiej drużyny. Pojawił się w niej ponownie latem 2017 roku, gdy znowu dość niespodziewanie przejął zespół po poprzedniku na początku nowego sezonu. Pod jego wodzą trzecioligowy wtedy Widzew grał lepiej, ale im było bliżej końca sezonu, tym było mniej "chemii" między trenerem i zespołem. Dlatego przed ostatnią kolejką klub rozstał się ze Smudą, i to Radosław Mroczkowski wprowadził widzewiaków do II ligi po pamiętnym meczu wygranym 3:2 z Sokołem w Ostródzie.

Na tym skończyły się przygody króla Franciszka z Widzewem. Były momenty wielkie, były wspaniałe sukcesy, były też momenty śmieszne, ale również nie brakowało tych kontrowersyjnych oraz smutnych. Niektórzy piłkarze z racji ciężkich treningów nazywali Smudę żartobliwie "królem interwałów", ale dla kibiców Widzewa pozostanie królem sukcesów drużyny z lat 90. XX wieku. W pełni na to zasłużył.