Global categories
Mirosław Tłokiński: Wszyscy w lidze chcieli pokonać ten Wielki Widzew
Zapraszamy do przeczytania pierwszej części obszernej rozmowy z były piłkarzem Widzewa, która w krótszej formie ukazała się specjalnym, jubileuszowym programie wydanym z okazji 40-lecia zdobycia przez łodzian pierwszego w historii klubu mistrzostwa Polski.
6 czerwca 1981 roku, trzy kolejki do końca sezonu. Widzew jest liderem, ale konkurenci są w tabeli tuż za wami. Gracie u siebie z Motorem Lublin, ale do 81. minuty jest remis 1:1. Wtedy sędzia dyktuje rzut karny dla Widzewa, a pan podchodzi do jego wykonania...
Mirosław Tłokiński: - Było to ogromnie trudne zadanie, zważywszy na wynik i moment wykonania karnego, czyli końcówkę czasu regulaminowego. W swojej karierze wielokrotnie znajdowałem się w takiej sytuacji i wychodziłem z tego zwycięsko. Ale przyznam się szczerze, że zawsze wymagało to specjalnego przygotowania i specjalnych predyspozycji. Nie chodzi o umiejętności czysto piłkarskie, ale posiadanie pewnej odporności na stres. Teoretycznie wydaje się, że tego typu strzał jest technicznie łatwy, bo piłka jest blisko bramki, oraz nikt nie może przeszkadzać, oprócz bramkarza, ale dopiero po uderzeniu. Jest to sytuacja w której zanim ten strzał oddamy, jest dużo czasu do myślenia. I tak było ze mną. Wszyscy mieli skierowane oczy na mnie i pewność, że zdobycie bramki jest zwykłą formalnością. Trzeba było oczyścić się z negatywnych myśli i skoncentrować na uderzeniu. Na szczęście znowu się udało.
Po tej wygranej mieliście nadal 2 punkty przewagi nad Legią i dwie kolejki do końca ligi. Czuliście się na tyle mocni, że tego prowadzenia już nie oddacie?
- Używając żargonu kolarskiego, nie tylko Legia, ale inne drużyny „siedziały nam na kole”. Dlatego nawiązując do pierwszego pytania, ten karny miał bardzo duże znaczenie dla klubu, bo w finałowym rozliczeniu wygraliśmy Mistrzostwo Polski z przewagą dwóch punktów nad Wisłą Kraków (37 pkt.) i trzech punktów nad czterema drużynami, którymi były Szombierki, Śląsk, wspomniana Legia i Bałtyk Gdynia.
W meczu z Motorem graliście w mocno osłabionym składzie, podobnie jak we wcześniejszych z Bałtykiem i Wisłą. W pierwszej jedenastce pojawili się rezerwowi, jak na przykład Paweł Woźniak czy Piotr Mierzwiński. To byli solidni zmiennicy?
- Paweł był wspaniałym kolegą, sympatycznym, zawsze pogodnym i serdecznym dla innych. Piłkarsko, a zwłaszcza od strony technicznej posiadał bardzo dobre umiejętności, ale w zespole była wielka rywalizacja w pomocy. W meczu z Motorem zagrałem na stoperze i właśnie Paweł zajął moje miejsce, sprawdzając się jako wartościowy i skuteczny rezerwowy. To on strzelił pierwszego gola dla nas.
Piotrek Mierzwiński to drugi cichy, zamknięty w sobie, ale i sympatyczny zawodnik. Był bardzo dobrze zapowiadającym obrońcą, który niestety trafił do Widzewa w apogeum naszej formy, a za konkurentów miał Władka Żmudę czy Andrzeja Grębosza. Dlatego potrzebował więcej czasu, aby potwierdzić swój talent w praktyce na boisku.
Chwilę wcześniej graliście z Wisłą w Krakowie (2:3), a w składzie z powodu kontuzji i zawieszeń brakowało aż siedmiu piłkarzy. To był najtrudniejszy moment sezonu?
- Był to najtrudniejszy moment, ponieważ graliśmy w jeszcze większym osłabieniu niż z Motorem. Do nieobecnych dołączył jeszcze Andrzej Grębosz. A przeciwnik był o wiele silniejszy od zespołu z Lublina. Po zaciętej walce prowadziliśmy nawet 2:1, ale przegraliśmy 2:3 i ostatnią bramkę straciliśmy w 85 minucie gry. Z pewnością to spotkanie zadecydowało o tym, że piłkarze z Krakowa zdobyli wicemistrzostwo kraju, ale nie przeszkodzili nam w zdobyciu upragnionego tytułu Mistrza Polski.
Z powodu zawieszenia Józefa Młynarczyka i Zbigniewa Bońka przez całą drugą połowę sezonu graliście de facto żelazną ekipą 11-12 piłkarzy. Pan był jednym z tych, którzy wystąpili niemal we wszystkich meczach.
- Wystąpiłem w 29 meczach i z powodu kontuzji byłem nieobecny tylko w jednym spotkaniu. Rzeczywiście nie tylko całą drugą rundę graliśmy bez tych dwóch zawodników z podstawowego składu, ale nawet w pierwszej rundzie Zbyszek Boniek zagrał tylko dziewięć meczów w pełnym wymiarze. Tak więc w całym sezonie borykaliśmy się z problemem grania w optymalnym ustawieniu. Motywacja do coraz większej koncentracji i zaangażowania brała się jednak z wielu czynników. W przypadku Widzewa chodziło o zasadę “Wiara, honor, rodzina”. Tym bezpośrednim czynnikiem była z wiara w to, że możemy osiągnąć wymarzony cel, jakim było mistrzostwo Polski, bez względu na trudności. Drugim elementem był widzewski honor. Tego nauczyłem się od starszych kolegów, takich jak Zdzisiek Kostrzewiński czy Wiesiek Chodakowski. Z niego wywodziła się waleczność , a z niej „widzewski charakter”. Jeśli chodzi o trzeci czynnik, to zawsze uważałem, że Widzew to rodzina. Ktoś starszy z rodziny musi wyznaczyć cel, dać przykład do walki, pomimo trudności i przeciwności. Ktoś musi dać przykład, że to nie koniec, ale nowy początek. Dla młodego pokolenia nie było innej oraz lepszej motywacji, jak obserwowanie i branie przykładu ze starszych widzewiaków.
Nie omijały was też wspomniane kontuzje, jak np. Władysława Żmudy, Andrzeja Możejki czy Andrzeja Grębosza, czyli obrońców. Jak pan się odnajdywał w tych różnych, wymuszonych ustawieniach zespołu?
- Było odwrotnie, bo to sytuacje i przypadki losowe, które spotykały Widzew na drodze do mistrzostwa, mnie odnajdywały. Nie byłem i nie jestem zarozumiały, ale świadomy wartości jaką stanowiłem dla klubu w tamtym okresie. Z pewnością byłem nie tylko w klubie, ale także w kraju, najwszechstronniejszym zawodnikiem. To pozwalało wielu trenerom Widzewa w sytuacjach nadzwyczajnych, jak kontuzje lub zawieszenia kolegów z boiska, wykorzystywać moją umiejętność grania na prawie wszystkich pozycjach - w pomocy, ataku czy obronie. Tak też było w sezonie 1980/1981. W przypadku kontuzji Władka Żmudy tworzyłem w obronie środkową parę obrońców Grębosz-Tłokiński. Gdy zabrakło Andrzeja tworzyłem parę Żmuda-Tłokiński. Gdy zabrakło Włodka Smolarka - grałem w ataku z Markiem Piętą. I tak przez całą karierę zwiedzałem boisko zarówno w kraju w meczach ligowych, jak i Europie w spotkaniach pucharowych.
Trener Jacek Machciński w tych trudnych momentach dawał wam swobodę na boisku?
- Jacek Machciński był trenerem, który narzucał nam zadania obronne w przypadku utraty piłki, ale jednocześnie jedynym, który dawał swobodę organizacji akcji ofensywnych według naszego wyboru. Wiedział, że wszystko co robimy w celu zdobycia bramki, nie będzie odbywało się kosztem założeń i obowiązków defensywnych. Był trenerem, który dawał nam dużą swobodę interpretacji zdarzeń na boisku i ich realizacji. Żałuje, że nie został z nami dłużej.
W czym tkwił fenomen trenera Machcińskiego, który był młodszy od części zawodników tamtej drużyny Widzewa, a mimo to potrafił stworzyć tak dobry zespół i porozumieć się z piłkarzami?
- Wszystko tkwiło w obopólnej wierze i zaufaniu oraz wzajemnej miłości do piłki. Wiedział, że zarówno on, jak i my kochamy piłkę. Widział też, że tylko zwycięstwa sprawiają nam radość. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ma do nas zaufanie w każdej sytuacji. Tak więc mógł liczyć zawsze na naszą indywidualną i zespołową mądrość. Wierzył w nasze umiejętności piłkarskie i ufał nam. A my mu się tylko odwdzięczaliśmy naszą wiarą w niego i graniem dla niego.
Wróćmy do samego początku sezonu 1980/1981. Na inaugurację pokonaliście Lecha Poznań 3:0, a pan strzelił gola otwierającego wynik meczu. W kolejnych meczach też wygrywaliście, a pan zdobywał zwycięskie bramki w spotkaniach z Górnikiem i Śląskiem. Czuliście się mocni po tym udanym starcie?
- Jeśli chodzi o mnie, to towarzyszyły mi przez cały sezon dwa odczucia. Z jednej strony wiedziałem, że jesteśmy mocni. Zespół z pewnością też. Natomiast fakt rozpoczęcia drugiej rundy sezonu w osłabieniu jeszcze bardziej wzmocniło naszą mobilizację oraz wzajemne zaufanie co do naszych piłkarskich umiejętności i możliwości. Z drugiej strony pokora była zawsze moją partnerką nie tylko w każdym meczu i podczas całej kariery, ale także w życiu. Bez niej człowiek nie jest nic wart.
W tym pierwszym mistrzowskim sezonie oprócz pana gole strzelali m.in. Włodzimierz Smolarek, Zdzisław Rozborski, Marek Pięta oraz Krzysztof Surlit, który zaliczył dwa hat-tricki. Jak pan ich zapamiętał z boiska jako kolegów z drużyny?
- Włodek był znakomitym „dryblerem”, Krzysiek „bombardierem”, Marek to „strzała”, a Zdzisiek „rozdający”. Włodek był bardzo zamknięty w sobie i mało mówił, ale jednocześnie pozytywnie nastawiony na wszystko. Marek doceniał wspólną konwersację. Był bardzo wesoły, lubiący zabawę i śmiech. Zdzisiek to bardzo sympatyczny kolega, który był moim ziomkiem, bo obaj wywodziliśmy się z Wybrzeża. Krzysiek to niezmiernie szczery I uczciwy kolega. Mało mówił, ale jak już coś powiedział, to prawdę w oczy. Nienawidził kłamców i bajerantów. Od strony prywatnej, ale głównie sportowej łączyła nas wyjątkowa przyjaźń i obopólny szacunek. Graliśmy po przeciwnych stronach, ale tworzyliśmy zgrany duet. Chociaż dzielił nas dystans 60-70 metrów, to Krzysiek obsługiwał mnie długimi podaniami. Było to możliwe dzięki moim szybkim wyjściom na pozycje i jego dynamicznym uderzeniom po przekątnej. Nikt w Polsce nie potrafił podać do kolegi z drużyny znajdującego się po przeciwnej stronie boiska tak, jak Krzysiek.
Gole - i to na wagę zwycięstw – strzelali wówczas dla Widzewa także obrońcy, jak na przykład Władysław Żmuda w Sosnowcu, ale też Andrzej Grębosz czy zmarły niedawno Andrzej Możejko.
- Z nich najbardziej wszechstronny był Andrzej Grębosz. To były napastnik, więc włączenie się w ofensywne akcje zaczepne nie było dla niego wyzwaniem. Andrzej Możejko to urodzony artysta, znakomicie przygotowany pod względem technicznym i sprawności fizycznej. To także „clown” potrafiący rozbawić publiczność (stanąć na piłce) ale jednocześnie grać z duża powagą i skoncentrowaniem. Władek Żmuda to ostoja naszej obrony. Nie było lepszego stopera od niego. Prezes Sobolewski namawiał mnie na stałą grę w parze z nim, co według niego otworzyłoby mi drzwi do reprezentacji. Nie posłuchałem...
Dobrą grę jesienią 1980 roku w ekstraklasie, gdzie nie przegraliście żadnego meczu, udanie łączyliście z występami w Pucharze UEFA. Wyeliminowaliście wtedy Manchester United oraz Juventus Turyn. Nie czuliście zmęczenia tym graniem co kilka dni?
- W momencie gdy przychodziły europejskie pojedynki pucharowe, pojawiało się także zmęczenie. Jedną z przyczyn była większa częstotliwość meczów i gra na dwóch frontach - ligowym i pucharowym. Drugą i zarazem główną przyczyną było to, że cały sezon grałyśmy żelaznym składem i tylko kontuzje lub zawieszenia podstawowych zawodników decydowały o tym, że wchodził dwunasty, czy trzynasty rezerwowy. Dzisiaj w wielkich klubach takich sytuacji już nie ma. Szeroka kadra to 18-20 znakomitych piłkarzy. Za naszych czasów było nie do pomyślenia, aby reprezentant kraju lub bardzo dobry piłkarz siedział na ławce rezerwowych. Prezes Sobolewski kupował utalentowanych piłkarzy, ale jeszcze niezbyt znanych, do natychmiastowego grania, a nie siedzenia na ławce.
Jak reagowali w ligowych meczach krajowi rywale na wasze sukcesy w Europie? Dało się odczuć u nich chęć pokazania Widzewiakom, że nie są aż tak mocni?
- Właśnie to było trzecią przyczyną tego, że zdobycie kolejnego tytułu najlepszej drużyny w kraju było dla nas coraz trudniejsze. Wszyscy w lidze chcieli pokonać ten Wielki Widzew o którym tyle się mówi dobrego. Każdy zespół chciał pokazać, że są w stanie nas ograć. Tym bardziej, że po naszych sukcesach w Europie przed każdym meczem wyjazdowym, w każdym mieście otrzymywaliśmy gromkie oklaski tuż przed meczem od publiczności. Tak więc dla nas była to przyjemna satysfakcja, a dla gospodarzy dodatkowa motywacja. Mam teorię, że gdyby nie obowiązek grania w pucharach Europy, to bylibyśmy sześć razy mistrzem Polski! A tak zostaliśmy dwukrotnie mistrzami i czterokrotnie wicemistrzami, mając minimalną stratę do lidera.
Po jesieni 1980 roku wasza sytuacja w tabeli ekstraklasy wyglądała dobrze. Byliście liderami i właśnie wtedy przytrafiła się tzw. Afera na Okęciu. Jakie były pana odczucia odnośnie tej całej sprawy i chęci zawieszenia przez PZPN aż czterech piłkarzy Widzewa?
- Dla nas była to niezmiernie szokująca informacja i trudna sytuacje. Nie tylko ja, ale my wszyscy wiedzieliśmy, że będziemy przystępować do nowej rundy z całkiem innym nastawieniem i ustawieniem spowodowanym tak zaskakującym nas osłabieniem.
Jak w tym wszystkim odnajdywał się prezes Ludwik Sobolewski i jego pomocnicy z zarządu klubu?
- Walczyli w PZPN-ie o to, żeby decyzja została zmieniona. Z pewnością wielu z nich myślało, że to koniec marzeń o tytule mistrza, bo ciężar drugiej rundy przy takim osłabieniu, będzie dla nas nie do udźwignięcia. Prezes jednak wierzył w nas i zaczął motywować. Rozmawiał nie tylko z całym zespołem, ale również indywidualnie. O grze drużyny decydował jednak trener Machciński. Prezes Sobolewski nigdy nie odważyłby się wypowiadać oficjalnie przy zawodnikach na ten temat. Prezes Sobolewski mógł mieć swoje zdanie i na pewno je miał. Ale miał też klasę.
Mieliście obawy z powodu braku Młynarczyka i Bońka w składzie?
- Z jednej strony oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że brak tak dobrych zawodników będzie osłabieniem dla naszego zespołu. Ale z drugiej wiedzieliśmy, że brak nawet najlepszego piłkarza nie potrafi zmienić w sposób drastyczny oblicza i siły drużyny. Z perspektywy czasu mogę podać przykłady nieobecności każdego z nas, czyli piłkarzy podstawowych, którzy należeli do żelaznego składu i których obecność osłabiała zespół, ale nie zmieniała jego charakteru i siły uderzenia. Siła Widzewa tkwiła w zespołowości, a nie indywidualnościach.
Józefa Młynarczyka w rundzie wiosennej zastąpiło dwóch bramkarzy. Najpierw grał Piotr Gajda, potem przez większość meczów Jerzy Klepczyński. Jacy to byli zawodnicy i zarazem koledzy z drużyny?
- Obaj posiadali wysokie umiejętności bramkarskie, ale na ich nieszczęście Józek Młynarczyk, a wcześniej Stasiu Burzyński, mieli o wiele większe. Trenowanie z tak doświadczonymi bramkarzami dało im dużo i dzięki temu podnosili swoje umiejętności. Każdy z nich chciał dorównać temu pierwszemu. Jako koledzy byli niezwykle sympatyczni, bezkonfliktowi i nie narzucający swojej woli.
Czy wiosną coś się zmieniło w koncepcji gry ofensywnej zespołu pod nieobecność Zbigniewa Bońka?
- Zbyszek był znakomitym piłkarzem, ale dziennikarze stworzyli mit Widzewa, w którym bez Bońka nie było drużyny. Trzeba zaznaczyć, że Zbyszek zagrał w sezonie 1980/81 tylko 9 całych meczów na 30 możliwych . Już w pierwszej rundzie czterokrotnie musieliśmy grać bez niego. Właśnie gra w osłabieniu, była dowodem wielkości całego zespołu, a nie jednego piłkarza. A konsekwencją tego było zdobycia pierwszego tytułu mistrza Polski.
Dlaczego było to możliwe?
Bo zmieniła się całkowicie koncepcja gry zespołu - z podporządkowanej jednej osobie na zespołową. Ze Zbyszkiem w składzie wszystkie zadania defensywne leżały na plecach całej drużyny oprócz niego. Każdy przy odzyskaniu piłki pracował za niego. Przy przejęciu piłki większość akcentów ofensywnych w głównej mierze skierowana była na wykorzystywaniu jego świeżości. Nie był to obowiązek, ale logiczna i świadoma decyzja, gdyż był niepodważalną gwiazdą zespołu. A gwiazda potrzebuje „firmamentu”. Warto jednak pamiętać, że jeden zawodnik może sam wygrać mecz, ale nie może wygrać mistrzostwa kraju. Może to zrobić tylko wspólnie cały zespół. Właśnie przy zdobywaniu tego pierwszego tytułu najlepszej drużyny w Polsce daliśmy tego dowód.
Rozmawiał Kamil Wójkowski