Global categories
Maciej Szczęsny: Nie chcieliśmy z Broendby wrócić na tarczy
Bartosz Koczorowicz: Należy pan do grona polskich piłkarzy, którzy w fazie grupowej Ligi Mistrzów reprezentowali barwy dwóch polskich klubów. Takim osiągnięciem może pochwalić się jeszcze tylko Radosław Michalski. Dzielił się pan z innymi zawodnikami swoim doświadczeniem zebranym rok wcześniej?
Maciej Szczęsny: - Widzew to była bardzo dobra drużyna złożona ze świetnych zawodników. Na tym poziomie pewnych rzeczy nie musiałem już chłopakom przekazywać. Jeśli jednak chodzi o doświadczenia, to jak się słucha o tym, że w Lidze Mistrzów jest punktualnie, że są supervisorzy, którzy mają kontakt z bazą, a do tego jest ustalony pewien ceremoniał i trzeba się go trzymać, to nie robi to wrażenia. Co innego, gdy z tym wszystkim człowiek się zmierzy. Wówczas to robiło już wrażenie, bo różnica w organizacji tych rozgrywek, a meczami naszej ligi była ogromna.
Ceremoniał trwał jednak tylko kilka chwil, a później na boisku pojawiała się piłka i trzeba było szybko się otrząsnąć, żeby walczyć i wyszarpywać punkty.
- Zgadza się, ale akurat Widzew nigdy nie miał z tym problemu, żeby wyszarpywać to, co mu się należało. Było to też widać choćby w tej trudnej sytuacji w Broendby, gdzie nie wszyscy wierzyli w to, że zmienimy losy meczu. A jednak mieliśmy coś z widzewskiego charakteru. Nie chcieliśmy wrócić totalnie na tarczy. Chcieliśmy naszym kibicom dostarczyć przede wszystkim powody do tego, żeby przyszli na kolejny mecz ligowy. A że udało się wywalczyć coś więcej? Tylko się cieszyć. Dziękujemy serdecznie firmie Codan [ówczesny sponsor Broendby IF – przyp. red.], która wówczas była dla nas sponsorem Ligi Mistrzów. A tak szczerze mówiąc, to do tego meczu z sentymentem nie wracam, bo nie zagrałem wtedy dobrze. Miło jednak, że skończyło się tak, jak się skończyło. Taka chwila, jak niedawna premiera filmu o Broendby, to dla mnie dobra okazja, żeby się spotkać z kolegami, bo nie zdarza się to często, a w przyszłości będziemy się pewnie widywać coraz rzadziej.
Czerwiec, 1997 rok, stadion Legii. Widzew przegrywa 0:2, a w głowie trenera Franciszka Smudy jedynie nadzieja na strzelenie chociaż kontaktowej bramki. Skończyło się na trzech i zwycięstwie w ciągu pięciu ostatnich minut.
- My byliśmy przygotowani do ciężkiej pracy od A do Z. Mówię oczywiście o drużynie Widzewa. Nie można tego samego powiedzieć o Legii lat dziewięćdziesiątych.
Można spotkać pana jeszcze na murawie, ale w innym charakterze. W zeszłej rundzie na stadionie przy ul. Konwiktorskiej stał pan przy linii bocznej z aparatem fotograficznym w ręku. Od jak dawna interesuje się pan fotografią?
- Zajmuję się tym od dwudziestego roku życia. Niedawno miała miejsce moja pierwsza wystawa zdjęć - nie sportowych, ale jazzowych, które zrobiłem w czasach, kiedy grałem jeszcze w piłkę, także w czasach Ligi Mistrzów. Stąd też nazwa wystawy - "Jazzowa Liga Mistrzów". Brałem wówczas udział w tych rozgrywkach, a jednocześnie udało mi się sfotografować wielu mistrzów gatunku, takich jak chociażby Ray Charles, Diana Krall, Nina Simone, Włodek Pawlik czy Adam Makowicz.
Jazz odpręża?
- Każda muzyka odpręża, chociaż im dalej od Sławomira i Zenka Martyniuka, tym lepiej. Ale tu chodzi też o co innego. Trzeba mieć swoje zainteresowania. Zwłaszcza, kiedy uprawia się stresujący zawód sportowca. Kiedyś skończy się przygoda z piłką. Warto mieć w sercu, w głowie czy we wspomnieniach coś z innej dziedziny, żeby nie być potem kalekim.
Skoro ma już pan za sobą debiut jeśli chodzi o organizację wystawy, może czas pójść za ciosem i zorganizować wystawę w Łodzi?
- Nie widzę przeszkód. Jak znajdzie pan fajne, nobliwe wnętrze, które zechce przyjąć moją wystawę jazzową i znajdzie na to pieniądze, to czekam na zaproszenie. Ludzie z Łodzi mają do mnie numer.
Ciekawych miejsc w Łodzi jest wiele. Może Manufaktura?
- Przepraszam bardzo, ale pierwszą wystawę owszem zorganizowałem, więc teraz to mnie trzeba zaprosić.