Global categories
Legenda? Ja tylko wykonywałem swoją pracę - rozmowa z Wojciechem Waldą
Bartłomiej Stańdo: Dlaczego nie legenda?
Wojciech Walda: Legenda to jest o Królu Kraku czy Warsie i Sawie, a ja jestem tylko długoletnim pracownikiem klubu. Legendami byli piłkarze, czasem trenerzy, czasem działacze.
Niejedną legendę podczas swojej pracy w klubie przy al. Piłsudskiego jednak pan na nogi postawił, niejeden wynik meczu przez to odmienił. Czterdzieści lat pracy dla Widzewa na pewno zasługuje na ogromny szacunek.
- To były moje obowiązki, które wykonywałem najlepiej, jak umiałem. Tylko tyle.
Jak napisał w swoim felietonie Leszek Milewski, gdy podejmował pan pracę w Widzewie w kraju rządził Gierek, Stal Mielec grała w pucharach z Realem Madryt, a do kin w USA wchodził "Rocky". Spodziewał się pan wtedy, że zostanie pan tutaj aż tak długo?
- Przychodząc do Widzewa byłem młodym chłopakiem i nie wiedziałem, co mnie czeka. Dopiero po pół roku zobaczyłem, o co w tej poważnej piłce chodzi. Przyszedłem prosto z przychodni lekarskiej. Tu, w Widzewie, zastały mnie zupełnie inne obowiązki, inny schemat pracy.
Interesował się pan wcześniej piłką?
- Tak, nawet grałem w juniorach. Pochodzę z Łodzi, grałem w barwach Orła Łódź. Później jednak przyszło wojsko i to był koniec mojej przygody z futbolem. Doszedłem do trzeciego poziomu rozgrywkowego, czyli obecnej drugiej ligi, do której w nadchodzącym sezonie Widzew, mam nadzieję, awansuje.
Zdarzało się, że grywał pan na treningach z wielkimi zawodnikami RTS-u?
- Grałem, grałem. To nie były wielkie mecze, zwykłe treningowe gierki. Przyszedłem tutaj w 1976 roku, rok wcześniej przyszedł Boniek. Kiedy chłopakom brakowało jednego zawodnika, by było po równo, czasami kopałem z nimi. Z Kostrzewińskim, Możejką, Chodakowskim… Fajne wspomnienia.
Był pan więc niemal od początku świetności klubu aż do dnia dzisiejszego. W jak Walda, W jak Widzew.
- Dostałem nawet taką statuetkę trzy lata temu, na ostatnim meczu na starym stadionie z GKS-em Katowice: "W jak Wojciech, W jak Walda, W jak Widzew". Byłem tym bardzo zaskoczony, bo nie była to zaplanowana inicjatywa klubu, tylko kibiców. Duża niespodzianka. Nawet jakbym otrzymał wtedy mikrofon, to ze wzruszenia nie wykrztusiłbym ani słowa. Teraz dostałem koszulkę z podpisami zawodników, widziałem transparent na trybunie C, pożegnano mnie fajnie na ostatnim meczu. Dziękuję!
Jaki był klucz do sukcesu tamtego Widzewa? Dlaczego stał się Wielki?
- Charakter. Był zupełnie inny, niż w tej chwili. To było też zupełnie inne pokolenie. Teraz wszyscy obklejają się tzw. tejpami, wiążą się opaskami. Kiedyś Zdzisiu Kostrzewiński tak dostał na stadionie Manchesteru City wślizgiem, że miał dziurę w nodze. Ludzie łapali się na głowę, a on zabandażował tę dziurę i grał dalej. Nie ma co porównywać, co nie znaczy, że ujmuję coś obecnym zawodnikom. Po prostu inne pokolenie, inna mentalność. Ta sprzed czterdziestu lat zaprowadziła mały, robotniczy klub na europejskie salony, pozwoliła podbić Europę.
Był pan wewnątrz zarówno Wielkiego Widzewa lat 80., jak i tego następnego, który pod wodzą Franciszka Smudy występował w Lidze Mistrzów. Zabawnych chwil, które wywołują uśmiech po dziś dzień, ale i tych gorszych było zapewne w tych szatniach mnóstwo.
- Tak, ale uważam, że to, co się dzieje w szatni, zostaje w szatni. Nie chcę ujawniać jej sekretów, nawet jeśli minęło już wiele lat. Gdybym takie rzeczy wynosił, nie pracowałbym w Widzewie przez czterdzieści lat. Poza tym o wielu rzeczach nie wiedziałem, bo nie chciałem wiedzieć. Dla dobra drużyny lepiej, by pewne kwestie zostawały w samej drużynie bądź były załatwiane tylko z trenerem.
Zdarzały się sytuacje, w których pośredniczył pan między drużyną i trenerem? Był swego rodzaju mediatorem?
- Pewnie, że tak. Dużo rozmawiałem z chłopakami. Starałem się nie tylko przygotowywać ich fizycznie, ale jeśli trzeba było - także psychicznie. Wiedzieli, że mogą w każdej chwili do mnie przyjść i szczerze pogadać. Co mogłem, to przekazywałem trenerowi i niektóre spięcia się rozluźniały, ale nierzadko zostawało to tylko w naszym gronie. Wszystko w zależności od sytuacji.
Przyjaźnie z poprzednich lat pozostały?
- Każdy piłkarz, z którym się widzę na stadionie, serdecznie się ze mną wita. Tworzymy widzewską rodzinę, która o sobie pamięta. Gdy widzę Kostrzewińskiego, Chodakowskiego, Możejkę, Łapińskiego, Majaka i wielu, wielu innych, którzy na Widzew przychodzą, to automatycznie się uśmiecham. Z zawodnikami żadnych większych konfliktów nigdy nie miałem, raczej jestem ugodowym człowiekiem.
Pojawiła się kiedyś oferta z innego klubu?
- Nie biorę i nigdy nie brałem tego nawet pod uwagę. Mam tu rodzinę, mam tu dzieciaki. Jestem widzewiakiem. Kiedyś miałem propozycję współpracy z reprezentacją Polski, jeszcze za czasów Władysława Stachurskiego, ale nie doszło to do skutku. I dobrze, bo kadra nie notowała wtedy dobrych wyników. Musiałbym to zbierać (śmiech).
Kiedy w Widzewie, pana zdaniem, było najgorzej? Gdy upadał pierwszy Wielki Widzew na przełomie lat 80. i 90., pod koniec rządów Grajewskiego i Pawelca w 2004 roku, a może panowanie Sylwestra Cacka?
- Nie wiem. Miałem swoje zadania, które wykonywałem najlepiej, jak umiałem i to się nie zmieniało niezależnie od sytuacji w klubie. Pewnie, że były czasy, w których na przykład nie płacili. Wtedy się pożyczało, bo wiedziałem, że kiedyś zapłacą. Takie jest życie - raz są pieniądze, raz ich nie ma. Odnośnie Sylwestra Cacka - nie mogę mówić za kibiców, ale osobiście nie miałem z nim żadnych konfliktów. Wiem, że wszyscy oceniają go różnie, wyniki sportowe były takie, a nie inne, ale z mojej strony o współpracy nie mogę powiedzieć złego słowa.
Zdarzył się dzień, w którym powiedział pan sobie dość?
- Nie miałem takiego momentu. Nie było czegoś takiego, że powiedziałem sobie "pieprzę, nie przychodzę jutro, mam dosyć". Były rzeczy, które powodowały złość - czy to względy finansowe, czy to sportowe - ale nigdy aż tak, by Widzew opuścić.
Po raz kolejny spotkał się pan w Widzewie z Marcinem Kaczorowskim, niewidomym kibicem-masażystą łódzkiego klubu, z którym współpracował pan już w przeszłości.
- Bardzo porządny chłopak, bardzo pracowity. Dwa razy z nim pracowałem i myślę, że wszyscy - z zawodnikami na czele - byli zadowoleni. Jasne, pewnych rzeczy z racji swojej choroby robić nie może, ale jako masażysta, krótko mówiąc, się sprawdza.
Jak pan ocenia ostatni sezon w pańskiej widzewskiej karierze?
- Przyszedłem w jego połowie, zimą, kiedy mieliśmy aż dwanaście punktów straty do lidera. To nie ułatwiło zadania, choć gdybyśmy lepiej i skuteczniej zagrali w dwóch czy trzech meczach pod koniec wiosny, różnie mogło się to wszystko skończyć. Wszystkiego się jednak wygrać nie da. Sztuki rozegrania całego sezonu bez choćby jednej porażki dokonała tylko jedna drużyna - Widzewa w sezonie 1995/1996. Obyśmy doczekali kiedyś powtórki z rozrywki.
Na koniec: czy ten ostatni sezon na pewno będzie ostatnim?
- Musiałem zrezygnować z powodów osobistych, o których nie chcę szerzej mówić. Czy ostatni? Nigdy nie mów nigdy…