Karol Danielak
Wywiady i konferencje
Piłkarze
Karol Danielak: Mam fantastyczne życie
Antoni Figlewicz: Rozmawiamy w fajnych okolicznościach przyrody - cisza, spokój, świergot ptaków. Byłeś w Woli Chorzelowskiej przed przyjściem do Widzewa?
Karol Danielak: - Byłem tu już kilkukrotnie. Pierwszy raz chyba przed meczem Pogoni Szczecin z Bruk-Betem Termaliką Nieciecza, która wtedy grała na stadionie w Mielcu. Nocowaliśmy w tym ośrodku jak jeszcze reprezentowałem barwy drużyny z Pomorza Zachodniego, a było to na tyle dawno, że jestem świadkiem znacznego rozrostu infrastruktury treningowej w tej lokalizacji - na początku mieli tu tylko jedno boisko, teraz jest ich kilka, sztuczne i naturalne płyty. To generalnie fajne miejsce, bo jest całkiem cicho, spokojnie - myślę, że to dobra okolica na przedsezonowy obóz.
Wspomniałeś o swojej przeszłości piłkarskiej, a jest ona naprawdę bogata. Mam w głowie obraz Karola Danielaka jako zawodnika ukształtowanego, który był w kilku miejscach i trochę piłkarskiego świata już zobaczył. Czujesz, że dzięki temu dojrzałeś jako piłkarz, a zarazem możesz śmiało powiedzieć, że zbudowało Cię to jako człowieka?
- Na pewno tak. Zmiana klubów, miast i poznanie wielu ludzi na pewno wpływają na rozwój zawodnika tak pod względem mentalnym, jak i czysto sportowym. Cały ten bagaż doświadczeń, które zebrałem po drodze, procentuje. Wielokrotnie słyszałem opinie, że najlepszy czas dla piłkarza, to okres, kiedy ma on około 29 lat i akurat w mojej przygodzie z futbolem to się naprawdę sprawdza. Ostatnie dwa lata w Podbeskidziu, ale też ten sezon spędzony w Widzewie, to jedne z najlepszych momentów mojej kariery. Czuję się świetnie pod względem fizycznym i mam cały czas świadomość, że to wspomniane doświadczenie życiowe i piłkarskie czyni mnie lepszym zawodnikiem. Jestem bardziej pewny siebie niż w młodości i to już ten etap, w którym mogę czegoś nauczyć młodszych zawodników. Lubię się dzielić swoją wiedzą, więc gdy widzę, że któryś z nich robi coś po prostu źle, to staram się mu niezwłocznie zwrócić uwagę i podpowiedzieć, co musi zrobić by działało to lepiej.
Gdy patrzysz na tych młodych graczy, również tych, którzy pukają do szerokiego składu Widzewa wprost ze struktur Akademii, to przypominasz sobie czasy, gdy to Tobie pomagali bardziej doświadczeni zawodnicy?
- Tak, a miałem na swojej drodze wielu takich starszych kolegów. Podpowiadali mi w różnych aspektach, może nawet trochę nieświadomie, ale ja każdą taką wskazówkę starałem się brać do siebie i próbowałem z niej czerpać pozytywną lekcję. Właśnie dlatego, że ja miałem takich kolegów, chcę również być takim, może nawet drobnym, wsparciem dla aktualnych kolegów z drużyny. Naprawdę, staram się im podpowiadać jak najwięcej - niekiedy podchodzę do nich, rozmawiamy w cztery oczy, mówię wprost, co myślę i co moim zdaniem powinni robić inaczej. To też nie tak, że zawsze rozmawiamy o błędach, bo dobre zagrania też trzeba doceniać i chwalić. Podobnie rzecz ma się z zachowaniem młodszych graczy w szatni. Starsi zawodnicy, a już się do nich zaliczam, widzieli nieco więcej i wiedzą jak powinna taka szatnia funkcjonować, by drużyna czerpała z atmosfery w niej panującej jak największą korzyść. Żeby było jasne - starszy zawodnik nie jest od tego, by ciągle zwracać uwagę temu na początku kariery. Rolą doświadczonych piłkarzy jest przekazanie wiedzy i pokazanie dobrego kierunku, co właśnie staram się robić.
Dla niektórych kibiców nie jest to takie oczywiste, ale szukając drogi do futbolu imałeś się różnych sportowych aktywności. Jedną z nich był choćby tenis stołowy, w którego namiętnie grają wieczorami niektórzy z członków sztabu, choć pewnie nie wiedzą, że mają pod samym nosem kogoś, kto przy stole pingpongowym dałby im nieźle popalić...
- To właśnie nie do końca jest tak, jakby się mogło wydawać. Niby kiedyś grałem w tenisa stołowego, ale, to jest jakiś paradoks, teraz niewiele sobą reprezentuję w tej dyscyplinie. Za najmłodszych lat naprawdę przejawiałem coś na kształt talentu, a zaczęło się od tego, że w tenisa grał mój trzy lata starszy brat. Pewnego razu, gdzieś na poziomie szkoły podstawowej, poszedłem z nim na jeden trening, potem na drugi, nagle złapałem bakcyla i zostałem na trochę dłużej. Wszystko kręciło się całkiem nieźle, ale głównie w skali regionu Wielkopolska Wschód. Każdego roku wykręcałem naprawdę dobre wyniki, ale chyba nie czułem tego do końca. Zresztą po każdym treningu tenisa spędzałem cały pozostały czas z piłką na dworze.
Gdy teraz patrzę na ten etap mojego życia, to widzę, że wówczas szkolenie piłkarskie w naszym kraju wyglądało zupełnie inaczej niż współcześnie - nie było szerokiego wyboru akademii czy szkółek piłkarskich, a w Jarocinie mieliśmy zaledwie jedną drużynę trenującą młodych zawodników. Ten system szkoleniowy nie był tak rozwinięty jak dzisiaj, a ja nie pchałem się za szybko w klubowe struktury. Kiedy już jednak poszedłem na pierwszy trening, to definitywnie dałem sobie spokój z tenisem stołowym i zacząłem oficjalnie trenować piłkę nożną. Gdyby ktoś spojrzał na to teraz, to pewnie powiedziałby, że nastąpiło to za późno - dziś grupy treningowe tworzy się już dla pięcio- i sześciolatków. Różnica jednak polega na tym, że dziś te dzieciaki trenują dwa razy w tygodniu po godzinie, a my w tamtym czasie spędzaliśmy całe dnie z piłką na dworze i nie przesadzę mówiąc, że nasze "treningi" często trwały po 10 godzin. Wtedy to właśnie tak wyglądało, więc to naturalne, że ci zawodnicy starszej daty patrzą trochę inaczej na futbol i mają w sobie wielką pasję do tego sportu.
Wracając do tenisa - ta część mojej sportowej kariery definitywnie zakończyła się wraz z początkiem tej futbolowej. Może trudno w to uwierzyć, ale ja praktycznie zapomniałem jak się w to gra. Zawsze gdy po czasie wracałem do stołu, kompletnie nic mi nie wychodziło, więc teraz na zgrupowaniach czy przy każdej innej okazji omijam tenisa stołowego szerokim łukiem. Pewnie dlatego, że jest mi zwyczajnie wstyd, że kiedyś grałem naprawdę dobrze, trenowałem, a teraz jestem w takiej dyspozycji, że raczej nie brylowałbym w obozowym turnieju.
Wygląda na to, że moglibyśmy się spokojnie zmierzyć, bo też nie jestem wybitnym graczem...
- O, to możemy zagrać!
Ja chętnie! Może znajdziemy jeszcze tutaj chwilę na takie ekskluzywne spotkanie przy stole. Wspomniałeś w swojej opowieści o bracie - według obiegowej opinii, gdy grałeś na Dolnym Śląsku, nie było bardziej zagorzałego fana Twojego talentu. Wsparcie rodziny jest ważne w drodze zawodowego piłkarza?
- Bardzo ważne. Ja najbardziej je poczułem, gdy wyjechałem z Jarocina. Tata i brat chodzili na moje mecze już wtedy, gdy reprezentowałem Jarotę, ale dopiero wyjazd do Głogowa sprawił, że to dopingowanie zaczęło się robić poważną sprawą. Decyzja o przyjęciu umowy z Chrobrym była sygnałem, że myślę poważnie o piłce i to de facto wtedy obrałem zawodowy kierunek. W tamtym okresie mój brat miał jeszcze sporo wolnego czasu, nie miał wtedy swoich dzieci, był kawalerem, od Głogowa nie dzieliło go zbyt wiele kilometrów - naprawdę, był chyba na każdym meczu, który graliśmy u siebie. Dobrze zapoznał się z przedstawicielami miejscowych i klubowych mediów i z czasem stał się rozpoznawalną osobistością przy Wita Stwosza 3. Dość powiedzieć, że regularnie występował w materiałach okołomeczowych i regularnie miał też swoje pięć minut w świadomości sympatyków Chrobrego. Nie tylko on śledzi doniesienia na mój temat bardzo uważnie, bo niemal cała rodzina wiele wyczytuje w prasie czy Internecie. Każdy jednak bardzo dobrze wie, co mogą mi powiedzieć, a co może lepiej przemilczeć - świetnie się znamy i równie świetnie dogadujemy. Czuję, że są ze mnie dumni i niesamowicie cenię sobie ich wsparcie.
Rozmawiałem niedawno z Mattią Montinim, który mówił, że zawodnikowi z zagranicy niełatwo utrzymać dobry kontakt z rodziną. Ty masz to szczęście, że Twoi bliscy mieszkają w Polsce, jednak czy to oznacza, że w życiu profesjonalnego piłkarza jest wystarczająco czasu na spotkania z bratem, rodzicami?
- Wszystko zależy od samego zawodnika. Jestem takim człowiekiem, że nawet gdy mam choćby jeden dzień wolnego, to niezależnie od miejsca, w którym właśnie jestem, zawsze staram się dojechać do domu i spędzić czas z rodziną. Regularnie, nie tylko od święta, można mnie spotkać w rodzinnych stronach, mimo że założyłem już swoje ognisko domowe. Bardzo lubię również spotkania ze znajomymi i zdecydowanie nie jestem człowiekiem, który mógłby się zamknąć samotnie w czterech ścianach z własnymi myślami.
Trudno powiedzieć, żebyś tutaj, zamykając się w czterech ścianach, mógł uniknąć towarzystwa, gdy łóżko obok zajmuje Paweł Zieliński. Wydaje się, o co zresztą jego też spytaliśmy, że odkąd powróciłeś na prawą flankę powinniście rywalizować, a tu nagle okazuje się, że mówimy o kumplach dzielących w Woli Chorzelowskiej pokój. Jaki jest Paweł w oczach Karola?
- Można powiedzieć, że z Pawłem spotkaliśmy się tutaj rok temu w podobnej sytuacji, jako całkiem nowi zawodnicy Widzewa, choć wcześniej znaliśmy się z boisk piłkarskich. Takie jest to życie piłkarza, że cały czas wszyscy między sobą rywalizujemy i często wiele się w tym życiu zmienia. Wcześniej grałem u trenera Niedźwiedzia na innej pozycji, teraz widzi mnie na prawym wahadle, gdzie może grać też Paweł. W międzyczasie jednak, Paweł zagrał kilka razy jako półprawy w trójce stoperów, więc i on otrzymał nieco inne zadania boiskowe. Tu można śmiało powrócić do początku naszej rozmowy - obaj nie jesteśmy już młodymi graczami, wiemy, że sezon jest długi i dla nas obu znajdzie się czas na boisku. Oczywiście wiemy też, że nie można odpuszczać i rywalizacja napędza nas do pracy na pełnych obrotach. Nie możemy być pewni, w którym momencie zagramy, więc musimy być stale gotowi na przynoszenie korzyści drużynie. Dobrze to było widać w poprzednim sezonie, kiedy każdy z nas wiedział, że mamy jeden nadrzędny cel i nie chodzi o to, by się indywidualnie zaprezentować. Stawką był sukces całej drużyny i to dla kolegów pracowaliśmy na boisku, co na pewno było widać w samej końcówce sezonu.
Skoro już mówimy o rywalizacji i decyzjach personalnych, to nie możemy nie wspomnieć o tym, który odpowiada za dobór wyjściowej jedenastki. Czy Ty się czasem nie spotkałeś z trenerem Januszem Niedźwiedziem już w rodzinnym Jarocinie?
- Tak, tak właśnie było, choć nie pamiętam, w którym dokładnie roku. Z dzisięć lat temu jak nic. Ze mną i trenerem był w tym czasie w drużynie Jaroty Bartek Pawłowski i z tego co wiem wszyscy trzej bardzo dobrze wspominamy ten okres.
Trener Niedźwiedź miał wtedy bujną czuprynę?
- Oj nie, włosów nie miał, ale na pewno miał miał kilka kilogramów mniej (śmiech). To była naprawdę fajna przygoda, bo gdy trener dołączył do naszej drużyny, mieliśmy dobrą serię meczów bez porażki. Przyszedł do Jaroty jakoś na wiosnę i udało nam się wspólnie osiągnąć największy sukces w historii klubu - zajęliśmy na koniec sezonu 4. miejsce w II lidze zachodniej. Jak do tej pory ekipa z Jarocina nigdy nie była wyżej w futbolowej hierarchii, więc zdecydowanie mamy co wspominać.
Czy to trochę tak, że w Jarocinie myślą o Karolu Danielaku jako piłkarskiej wizytówce miasta, sportowym diamenciku? W lokalnej prasie zdarzały Ci się niezwykle pochlebne opinie, ale czy to nie wzmaga tylko presji?
- Nie, takiej jarocińskiej presji zdecydowanie nie ma, a ja sam nie czuję się "gwiazdą Jarocina", choć dobrze znam swoją wartość i wiem, co dokładnie mogę zaoferować drużynie na boisku. Oprócz mnie, w polskim futbolu zaznaczyli swoją obecność choćby Kuba Kiełb grający teraz w Warcie Poznań czy kapitan tej drużyny Bartek Kieliba, z którym spędziliśmy wspólnie całe mnóstwo treningów i zagraliśmy wiele meczów. We trzech, wspólnie się wychowywaliśmy, razem graliśmy w piłkę za młodu i teraz jesteśmy w futbolu zawodowym. A jeśli chodzi o Jarocin - czuję duże wsparcie, bo przy każdym, nawet mniejszym, moim sukcesie dostaję wiele wiadomości z gratulacjami płynącymi z mojego miasta, a to zawsze bardzo miłe.
Z trenerem Niedźwiedziem masz dobre wspomnienia z Jarocina. Gdy tak patrzę na przebieg Twojej kariery, to myślę, że dobrze musisz również wspominać pracę z trenerem Ireneuszem Mamrotem.
- W mojej przygodzie z piłką pojawiło się kilku szkoleniowców, którzy coś znaczącego dla mnie zrobili. Na pewno trener Mamrot jest w tej grupie i gdybym robił takie zestawienie, to byłby w nim sklasyfikowany naprawdę wysoko. Zanim wyjechałem z rodzinnego domu, spędziłem 4,5 roku w Jarocie i to był naprawdę długi czas. Wszyscy mówili "o jaki fajny Karolek, jak fajnie gra w piłkę", ale przez ten czas nie otrzymałem żadnej oferty transferowej, aż do momentu, w którym zadzwonił do mnie Irenuesz Mamrot. Pamiętam ten zimowy dzień jak dziś - trener spytał mnie po prostu czy jestem gotowy podjąć wyzwanie, wyjechać z domu i dołączyć do prowadzonej przez niego ekipy. My byliśmy wtedy chyba na ostatnim miejscu spadkowym w II lidze zachodniej, a Chrobry zajmował pierwszą lokatę. Gdy zostałem zapytany, czy chcę zmienić swoje życie, nie zastanawiałem się długo i wyjechałem do Głogowa. To były te uchylone drzwi, w które wszedłem w odpowiednim momencie i to dzięki tamtym wydarzeniom jestem tutaj.
Do niedawna grałeś w jednej ekipie z Przemysławem Kitą, do którego przylgnęło w drużynie określenie "żywe srebro". Czy Ty też, jako naprawdę mobilny i pełen wigoru zawodnik możesz nosić takie miano? Wielu patrzy na Ciebie po strzelonych bramkach i widzi wirującego w powietrzu uradowanego zawodnika, którego niemal rozpiera energia.
- Tak, w każdym wywiadzie, którego udzielałem musiałem opowiedzieć trochę o tych sposobach na celebrację gola.
Każdy o to pyta, nie mogłem pozostać gorszy.
- To chyba wynika trochę z tego mojego aktywnego dzieciństwa. Wszędzie mnie było pełno, spróbowałem chyba każdej dyscypliny sportu, tykałem sie wszystkiego nie uciekając od akrobatyki. Można śmiało powiedzieć, że uprawiałem ją amatorsko z kolegami z osiedla. Teraz, gdy mam 30 lat i strzelam bramkę, to wracam na chwilę do czasów młodości, celebrując trafienie w dokładnie taki sposób, w jaki kiedyś bawiłem się z przyjaciółmi.
Czy wraz z wiekiem ta młodość staje się czymś coraz bardziej odległym? Żałujesz upływającego czasu? Chciałbyś znów mieć 20 lat, być na progu futbolowego świata czy może wręcz przeciwnie - teraz rozwija się Twoje życie rodzinne, kariera jest całkiem stabilna, pracujesz w Widzewie i nie potrzeba Ci tej młodzieńczej adrenaliny co kilkanaście lat temu?
- Nie chciałbym cofnąć czasu, bo nic bym w swoim zyciu nie zmienił. Marzyłem o graniu w piłkę, chciałem zaliczyć debiut w Ekstraklasie, strzelić w niej bramkę - do tej pory już mi się to wszystko udało, a przecież nadal gram w piłkę, w dodatku w Widzewie. Oczywiście mój świat to rodzina, czyli żona, córeczka, a we wrześniu kolejna. Byłbym po prostu głupi, gdybym powiedział, że chcę cokolwiek zmienić, bo mam fantastyczne życie.
No właśnie, drugi raz zostaniesz tatą, a kibice mogli dowiedzieć się o tym jakoś w kwietniu, gdy przekazałeś jednoznaczną informację trybunom tuż po strzelonej bramce. Ta perspektywa jest dla Ciebie trochę stresująca czy jednak już wiesz z czym to się je?
- Nie no, tacierzyństwo nie jest straszne. Z niecierpliwością czekam na narodziny drugiego dziecka. Co do tej celebracji - okazja przytrafiła się dosyć późno i muszę przyznać, że wygadałem się wcześniej kilku znajomym. Na całe szczęście wiele osób dowiedziało się dopiero oglądając mecz, widząc jak pakuję sobie piłkę pod koszulkę. To był na pewno fajny moment, bo znów napłynęło do mnie dużo wiadomości z gratulacjami i było w tym wszystkim dużo pozytywnej energii. Teraz czekam już na wrzesień i narodziny córeczki.
Zanim to jednak nastąpi, przed Tobą i kolegami z drużyny początek sezonu PKO BP Ekstraklasy. Z perspektywy zawodowej, na pewno ważne wydarzenie, tym bardziej, że już posmakowałeś najwyższego poziomu rozgrywkowego, a do startu sezonu niecałe dwa tygodnie.
- Wszyscy nie możemy się już doczekać. Przez cały poprzedni sezon ten temat awansu przewijał się przez nasze głowy regularnie. Ruszyliśmy w ubiegłym sezonie bardzo mocno, później konkretnie postawiliśmy sobie za cel wywalczenie promocji na najwyższy poziom rozgrywkowy. Czekamy na tę Ekstraklasę z niecierpliwością - niektórzy z nas jeszcze nigdy nie grali na tym poziomie, inni już tam byli i chcą pokazać, że to ich miejsce. Jestem w tej drugiej grupie i będę walczył, by ten sezon też był udany dla Widzewa.
Boisz się, że z wiekiem pojawią się u Ciebie problemy z motywacją? Myślisz czasem "już tyle zobaczyłem, tyle grałem, nie chce mi się"?
- Moim zdaniem wiek właśnie pomaga w znalezieniu motywacji. Doświadczenie to ogromny bagaż, który doskonale porządkuje to, co zawodnik ma w głowie i co prezentuje na boisku. W moim przypadku nie ma miejsca na myślenie, że mam trzydzieści lat na karku i jestem bliżej niż dalej. Właśnie te ostatnie sezony pokazały mi, że jest zupełnie inaczej - czuję, że jestem w doskonałej dyspozycji fizycznej i wierzę, że przede mną jeszcze kilka lat gry na równym, dobrym poziomie.
To zanim ruszysz w sezon 2022/2023, proponuję szybki mecz tenisa stołowego.
- Stoi, ale potem liczy się już tylko starcie z Pogonią.