Jeden za drugiego wskoczyłby w ogień - wywiad ze Zdzisławem Kostrzewińskim
Ładowanie...

Global categories

20 April 2017 13:04

Jeden za drugiego wskoczyłby w ogień - wywiad ze Zdzisławem Kostrzewińskim

O początkach świetności i wielkich dla łódzkiego klubu czasach porozmawialiśmy z legendą RTS-u, Zdzisławem Kostrzewińskim.

Bartłomiej Stańdo: Chyba wszyscy kibice Widzewa mają w pamięci obrazki z Ligi Mistrzów, horrorów na Łazienkowskiej czy bojów z Manchesterem United, Liverpoolem czy Juventusem. Gdzieś ta piękna historia musiała mieć jednak swój początek, do którego pan - jako junior, a później kapitan - dołożył dużą cegiełkę. Jak wyglądał wielki Widzew, zanim zaczął być wielki na dobre?

Zdzisław Kostrzewiński: Zaczynałem w 1959 roku, czyli dziesięć lat przed przyjściem Ludwika Sobolewskiego. Miałem zaledwie 14 lat, łączyłem więc grę w trzecioligowych seniorach z juniorami. W Widzewie się nie przelewało, bo był członkiem federacji Włókniarz, której częścią był także ŁKS. Gdy wyróżniałeś się w Widzewie, to - chcąc nie chcąc - szedłeś grać do Łódzkiego Klubu Sportowego. Nie miałeś wyjścia. Tak było ze mną. Na szczęście to nie był koniec przygody „Kostrzewiński w Widzewie”.

Wrócił pan na al. Piłsudskiego, chociaż był to przeskok z pierwszej ligi do trzeciej. Trudno jednak o lepsze odzwierciedlenie powiedzenia „lepiej zrobić krok w tył, by później dwa do przodu”. Jako „odrzut z ŁKS-u”, ale i wychowanek. Jak bardzo zmienił się Widzew przez te kilka lat?

- Faktycznie, niewielu tych wychowanków było - chyba tylko ja i Tadzio Gapiński. Mieliśmy drewnianą halę, drewniane trybuny i dużą bieżnię dookoła boiska. Z przymrużeniem oka mogę stwierdzić, że przez tę bieżnię dostał pół roku zawieszenia. Była końcówka sezonu drugiej ligi, walczyliśmy o awans. Ostatnie minuty meczu, remis, a że chcieliśmy za wszelką cenę wygrać, to nam się spieszyło. Zupełnie odwrotnie, niż bramkarzowi Lublinianki. Piłka wyszła na aut bramkowy, golkiper się nie spieszył, więc sam pobiegłem po piłkę. Na tej bieżni rozgrzewali się piłkarze gości, a jeden z nich - w momencie, kiedy chwyciłem piłkę w ręce - odkopnął futbolówkę, przy okazji kopiąc mnie jeszcze w dłoń. Wstając pociągnąłem go więc z bańki - coś a’la Zinedine Zidane, tylko ostrzej w nos i ładnych parę lat wcześniej. Czerwona kartka, zawieszenie na pół roku.

Widzewskiego charakteru lepiej było nie drażnić.

- Sobolewski ściągał piłkarzy głównie pod kątem charakterologicznym, chociaż nawet gdy ktoś odbiegał początkowo wielkością cojones, nie miał wyjścia i musiał się dostosować. Byliśmy twardzi, charakterni, a jeden za drugiego wskoczyłby w ogień. Jak trzeba było zasuwać na boisku - nie było wyjątków, jak po meczu wypadaliśmy na miasto, to też wszyscy.

Takie wypady z pewnością też scalały drużynę i tworzyły charakter, z którego widzewska szatnia słynęła na całym świecie.

- Dokładnie. W każdy poniedziałek jeździliśmy do hali sportowej na Skorupki. Po odnowie, która oczywiście mocno różniła się od tej w obecnych czasach, szliśmy na górę. Tam była restauracja, a kelnerzy wiedzieli już, co robić. Przygotowana przez nich sala była dla nas na wyłączność, tam dawaliśmy czadu. To budowało atmosferę.

I z pewnością również mnóstwo historii, które z uśmiechem wspominacie w gronie byłych piłkarzy do dziś.  

- Brylował zwłaszcza Tadzio Błachno, który mieszkał na Skałce, a to dość ważne w całej historii. Po jednej z takich odnów poszliśmy na miasto. Tadzio trzymał się z Heniem Dawidem, mieszkali we dwójkę na Czerwonym Rynku. Po paru ładnych odwiedzinach w kilku lokalach znaleźliśmy się wreszcie w Tivoli na obecnej ulicy Tuwima. To była jedna z najlepszych restauracji w mieście, cała w lustrach. Tadzio był już fest zrobiony, zaczął się z kimś szarpać. Chciał mu przyładować, ale tamten zrobił unik, więc ręka poszła w te lustra. Całą sobie rozwalił. Szatniarz oczywiście zadzwonił po milicję. „Pan pojedzie z nami” - powiedzieli do Błachny, na co Henio Dawid: „Panie władzo, to mój kolega. Jak on jedzie, to ja razem z nim!”. Wsiedli. Henio był dość przytomny, więc zagaił do milicjanta: „Panie władzo, co pan nas będzie brał na izbę? Masz pan pięć dych i zawieź nas pan do domu”. Milicjant oczywiście się zgodził i wsiadł za kierownicę. Zdążyli odjechać kawałek, po czym Tadzio tą zakrwawioną ręką szturcha policjanta po twarzy i mówi: „Gdzie ty, ku#wa, jedziesz? Na Skałkę to nie w tę stronę!”. Policjant się wku#wił, kazać wysiąść Heńkowi, a z Tadziem miał jechać na izbę wytrzeźwień. Ale Henio dobry kolega, więc i tak pojechał z Tadziem.

Tymczasem za kilka dni mieliście grać mecz z Legią w Warszawie - pierwszy po powrocie do elity.

- Dokładnie, a ich dwóch nie było. Tadzio na izbie był taki wesolutki, że cały pobyt śpiewał o Widzewie, a cała izba razem z nim. Mecz z Legią w niedzielę, co zrobić? No, trzeba ich jakoś wyciągnąć! Sobolewski z Wrońskim wzięli jakieś proporczyki, gadżety i ich wyciągnęli, a nam kazali z trenerem iść na trening. Sobol się zastanawiał: „Co z nimi teraz zrobić? Bez kary się nie obędzie”. Dostali po pięć tysięcy grzywny. Siedzimy w szatni, chłopaki wyciągnęli kasę. Tadzio mówi: „Stało się, kara zasłużona i zapłaciliśmy. Ale prezesie, na Legii i tak nie przegramy!”. I faktycznie, zremisowaliśmy 1:1 na Łazienkowskiej. Bramkę strzelił oczywiście Tadzio Błachno.

Morał tej historii nie spodoba się abstynentom. Ci, którzy nie wychodzili na „mecz po meczu” mieli szansę zaistnieć w Widzewie na dłużej?

- Tutaj muszę podkreślić, że my przede wszystkim wiedzieliśmy, kiedy się bawić. To nie jest tak, że Widzew tylko pił. Takie czasy, chociaż kilka dni przed meczem już nie było opcji, żeby gdzieś wyjść. Po meczu się zdarzało, oczywiście. Ale jak wychodziliśmy, to wychodziliśmy wszyscy. Można to potraktować trochę jak trening mentalny, dbanie o jedność w szatni i dobrą atmosferę.

Przemiał zawodników był jednak dosyć spory, o czym sam mówił w wywiadzie z widzew.com Andrzej Możejko.

- Wynikał on jednak głównie z umiejętności czysto piłkarskich. Pamiętam takiego chłopaka z sieradzkiego, dokładnie z Warty. Szczepan Szwamberg. Basior, świetne warunki fizyczne. Środkowy napastnik taki, że mała głowa. Ale grać z nim na klepkę? Tragedia. Mówił mi: „Zdzisiek, jak ja cię widzę na treningu, że lecisz na mnie i krzyczysz klepa, to ja już mam dosyć i chcę zejść z boiska”. A przecież chłopak miał świetne warunki. No i lubiliśmy się. Jak wracał w swoje strony to mówił: „Zdzisiu, jadę na weekend do domu - grzybków ci nazbieram! Nie będziesz wiedział, co z nimi zrobić”. Poniedziałek - Szczepana nie ma. Wtorek to samo. Wroński wsiada w samochód, przywozi Szczepana w nienajlepszej kondycji. Pytam go: „Szczepan, jak z tymi grzybkami?”. „Zdzisiek, przepraszam! Byłem w lesie, ale co ja grzyba za ogonek, to on mnie bach na ziemię! Co ja grzyba do góry, to on mnie fik na dół. Nie dało rady nic pozbierać!”.

W ciągu dwunastu lat Widzew z trzecioligowego klubu osiedlowego najpierw awansował do ekstraklasy, później do europejskich pucharów, a w sezonie 1982/83 osiągnął największy sukces polskiej piłki klubowej - półfinał Pucharu Europy. To właśnie ta atmosfera i widzewski charakter napisały ten scenariusz, który za naiwny mogliby uznać nawet w Hollywood?

 - Myślę, że tak. Że to odpowiedni ludzie - zarówno na boisku, jak i poza nim - przyczynili się do czegoś niesamowitego. Ten charakter wykuwał się każdego dnia i to w nienajlepszych warunkach. Może właśnie dzięki temu tak się stało? Nawet jak jeździliśmy do Spały, to nie trenowaliśmy w ośrodku, tylko na plaży przy Pilicy. Od świtu do nocy, w towarzystwie krzaków jeżyn, po których mieliśmy poharatane nogi. Sporo osób obserwowało te nasze treningi z mostu. Tam się rodził Widzew.  

Na mecze jeździliśmy dwoma Nysami. Jedna Nysa od Sobolewskiego, z ławkami po bokach, w której siedziała drużynowa elita. W drugiej - kierownik Wroński z trenerem Jezierskim. Jak wracaliśmy z meczu to mówiliśmy zawsze kierowcy: „Nie jedź za szybko, jak zobaczysz fajną knajpę to się zatrzymujesz. My ci kupimy czekoladę i zafundujemy kolację, a ciebie nic nie obchodzi”. Zawsze się znajdowała. Porozmawialiśmy, potańczyliśmy i wróciliśmy dość późno. Następnego dnia pytamy trenera: „O której byliście w Łodzi?”. Odpowiadał, że o dwunastej, na co my oczywiście, że może kwadrans po dwunastej. A on się cieszył: „No, to niewiele po nas!”.

Kto był najlepszym tancerzem?

- Powiem tak: ułomków nie było, podobnie jak okazji do tańca. Raz wracaliśmy z jakiegoś meczu ze Śląska, zatrzymaliśmy się w Częstochowie na Jasnej Górze. Wchodzimy do restauracji, mówimy „Dzień dobry, my z Widzewa”. Mieliśmy zarezerwowany stolik, ale obok było wesele… Nie zastanawiając się długo, ktoś szybko zorganizował kwiaty i poszliśmy składać życzenia parze młodej. Młodzi od razu: „Gdzie wy tam będziecie kolację jedli, zapraszamy na salę!”, a nam dwa razy nie trzeba było powtarzać. Do białego rana świętowaliśmy związek małżeński ludzi, których widzieliśmy pierwszy raz na oczy. Jakby dało się zebrać wszystkich moich kolegów i zaczęlibyśmy opowiadać bez hamulców to, co się działo… Wyszedłby film taki, że mała głowa. A przecież te historie to tylko tło do wielkiego sukcesu, jaki w Widzewie osiągnęliśmy. 

Zanim jednak to się stało, trafił pan do ŁKS-u, z którego później przeniesiono pana do Zawiszy Bydgoszcz w ramach służby wojskowej. Wielu zawodnikom wojsko złamało karierę, jak np. Jerzemu Wijasowi. Jak pan wspomina pobyt „w kamaszach”?

- Bardzo miło. Karabin miałem w rękach raz jedyny na przysiędze, na co dzień leżał w gabinecie u dowódcy jednostki. Przede wszystkim był to więc okres typowo piłkarski. Grałem z dobrymi zawodnikami: Zenek Kasztelan z Pogoni, Jurek Fiodorow i Józek Walczak z ŁKS. Wielu dobrych piłkarzy. Taki Władek Szaryński przyszedł na ochotnika, bo chciał z taką ekipą być i grać.

Po służbie wrócił pan znów do Łodzi, by stać się - jak często określał członków tej grupy Wiesław Chodakowski - „widzewskim odrzutem z ŁKS-u”. Tytuł o tyle przyjemny i dający satysfakcję, że jako „odrzuty” wyprzedziliście Łódzki Klub Sportowy o kilka, jak nie kilkanaście długości.

- Moje pożegnanie z ŁKS-em nie należało do najprzyjemniejszych, nie chcę jednak też wieszać na nich psów. Do ŁKS-u mam o tyle pretensje, że gdy służba wojskowa w Zawiszy kończyła mi się w kwietniu, to powiedzieli mi, żebym został w Bydgoszczy do końca rundy, a oni mnie wezmą w czerwcu czy lipcu na obóz do Stanów. Nie zabrali. Do Stanów wytransportowałem się sam, kilka lat później, po odejściu z Widzewa. Byłem tam sześć lat i chyba o sześć za długo.

Żałuje pan tego wyjazdu za ocean?

- Nie. Tak samo jak nie żałuję, że się wcześniej urodziłem, choć teraz wystarczy dwa razy kopnąć prosto piłkę i się woła olbrzymią kasę. Nie żałuję, bo to fajne wspomnienia, poznałem wielu ciekawych ludzi. Swoje przeżyłem.

Chicago, do którego pan wylądował i grał w miejscowej Wiśle, Polakami stoi. Problemów z aklimatyzacją nie było?

- Nie, nie było. Najważniejsze, że w sklepie mówili po polsku... (śmiech). Henio Sas z ŁKS-u załatwił mi zaproszenie, bo inaczej do Stanów dostać się nie dało. Trafiłem do Wisły Chicago. Mieliśmy fajny zespół, było z kim grać. Krzysztof Klenczon z nami grał, muzyk, lider Czerwonych Gitar. „Kwiaty we włosach”, „Nikt na świecie nie wie”, „Powiedz stary, gdzieś ty był” czy później „10 w skali Beauforta” - tak, to on. Byli też ludzie, którzy grali w polskiej pierwszej lidze. Tadek Michaliszyn z Wisły, z Ursusa Heniek Nowak, Adam Lipiński, dwóch braci Siwków z Gwardii. Było z kim grać, czego dowodem jest to, że zrobiliśmy mistrza amatorów Stanów Zjednoczonych. Graliśmy finał w Dallas w Teksasie. Opędzlowaliśmy przeciwników na biegu, skończyło się chyba 6:1.

Oprócz gry w piłkę pracował pan też fizycznie.

- Pracowałem na dachach przy sidingu. Kończyliśmy robotę, wrzucaliśmy monetę na słup, światełko się zapalało i graliśmy. Knajpa była niedaleko, pani Brzozowska wpuszczała nas nawet w spodenkach i koszulkach.

Gdzie odczuł pan większy przeskok? Wyjazd z komunistycznej Polski do Stanów czy z polskich boisk, gdzie o murawę dbały wcielające się role kosiarek owce na Main Road, stadion Manchesteru City?

- Nie tylko na Widzewie pasły się owce. Jedyną ich wadą były zostawiane przez nie małe bobeczki, poza tym boisko - malina, trawa przycięta jak na Bernabeu. Zanim pojechałem do Stanów, byłem za granicą właśnie z Widzewem w Manchesterze czy w Holandii na meczu z PSV Eindhoven, więc ten szok był mniejszy.

Manchester City - mecz życia?

- Można tak powiedzieć. Przed meczem mieliśmy wszystko, czego nasze dusze zapragnęły. Po meczu już schodząc do szatni było nieprzyjemnie, doszło do bójki w tunelu nawet. Rysio Kowenicki starł się z którymś z Anglików, przerodziło się to w niezłą ustawkę.

Kto wygrał?

- Zgadnijcie. Mała podpowiedź: widzewski charakter to nie tylko slogan.

Jak już jesteśmy przy Manchesterze City, nie sposób nie zapytać o legendarną dziurę w nodze, którą zrobił panu brzydkim wślizgiem od tyłu jeden z piłkarzy „The Citizens”. Lekarze ponoć łapali się za głowę, bo widać było kość. Pan natomiast sięgnął po bandaż, owinął nim nogę dookoła i… grał dalej.

- Nie wiem, czy jeszcze ją zobaczymy… Trochę widać, ale już się prawie zabliźniła. W środę była ta kontuzja, w sobotę mecz z Zawiszą. W getrę wsadziłem coś sztywnego z plastiku i grałem. Trzeba przyznać, że piłkarze teraz są dużo mniej wytrzymali. Zachowują się, jakby za chwilę mieli zejść z tego świata, a dwie minuty później biegają jak nowo narodzeni. Dostanie taki jeden w staw skokowy, a łapie się za kolano.

Słowo klucz: charakter.

- On się nie objawiał tylko w walce. Przypominam sobie, jak byliśmy na zgrupowaniu w Gdyni. Tadziu Błachno miał jechać na kadrę. Urzędowaliśmy tam tak, że głowa mała, bo Stasiu Burzyński był stamtąd, znał wszystkie knajpy i nas pooprowadzał. Zaczęli się szarpać, Tadziowi rozszarpali koszulę, rozerwali marynarkę. Myśmy się na drugi dzień zrzucili - co kto miał, tyle dał. Pojechaliśmy do kilku sklepów i ubraliśmy go od stóp do głów. Pojechał na reprezentację jak model. Jeszcze na wizytę u fryzjera starczyło! Wyglądał, jak na reprezentanta przystało. I był najlepszy na boisku.

Swoją drogą, tej nocy gdy jeszcze był poszarpany, wsadziliśmy go do jednej z taksówek w Gdyni. Taksówkarz rusza, a Tadzio: „Ale na Skałkę to w tamtą stronę!”. Trzysta kilometrów od Łodzi… Chociaż on miał coś z tymi taksówkarzami, jak Sławek Peszko. U mnie po imieninach ledwo wyprowadziłem go z domu i zaprowadziłem do taksówki. Dojechał jedno skrzyżowanie, wylądował na komendzie.

Kto był najlepszym piłkarzem, przeciwko któremu pan grał?

- Wielu ich było. Wiadomo, najlepsi byli w Widzewie, ale przeciwko? Ernest Pohl, Lucjan Brychczy, może świetny bramkarz Edward Szymkowiak, któremu strzeliłem bramkę na 1:0 na Zawiszy przy 40 tysiącach ludzi? Do Kazia Deyny miałem uprzedzenie, bo na Legii mnie opluł. Faul był, podnosiliśmy się. Podałem mu rękę, żeby wstał, a on mi na tę rękę splunął. Nieładnie się zachował.

Gorąca temperatura w meczach Widzewa z Legią była od zawsze?

- Tak, choć Legii w Polsce nienawidzili wszyscy. Brali oni najlepszych - nieważne, czy hokeista, piłkarz ręczny, pływak czy futbolista - do wojska, na siłę. I się szczycili, że byli najlepsi. Nikogo nie wychowywali, tylko kradli gotowych sportowców.

Konflikty występowały także między widzewiakami. Andrzej Możejko opowiadał u nas, jak pod prysznicem przystawił roztłuczoną butelkę do szyi Stanisława Burzyńskiego i groził, że jeszcze jedno słowo, a go nie ma. Dodawał jednak, że w momencie wejścia na boisko o wszystkich niesnaskach zapominano. Były one nieuniknione w drużynie złożonej z ludzi o twardych charakterach?

- Przede wszystkim to były konflikty na chwilę. Nie pamiętam, żebym uczestniczył w jakimś większym, choć tych mniejszych na pewno nie brakowało. To na pewno było również podstawą tego widzewskiego charakteru. Jeśli chodzi o sytuację z „Johnnym” i Staśkiem - sam rzadko brałem butelkę, żeby ją rozbijać. Raczej żeby wypić.

Po Manchesterze City przyszedł czas na PSV Eindhoven, w którym z pucharami się pożegnaliście, ale w dobrym stylu.

- Pamiętam, że miałem w Eindhoven pretensje do Andrzeja Grębosza. Pękła mu gumka w spodenkach i zszedł do boksu je zmieniać. Krzyczałem do niego: „Nie mogłeś na biegu drugie założyć na te pierwsze?”, bo w tym czasie straciliśmy bramkę. Ciekawostka: pierwszy mecz przegraliśmy 3:5, tam 0:1, a Sobol i tak nam zapłacił.

Nic dziwnego. W Łodzi stworzyliście wielkie widowisko.

- Prowadziliśmy 1:0, 40 tysięcy ludzi na trybunach w ekstazie. Ale Holendrzy byli wtedy bardzo mocni, a my niepotrzebnie kryliśmy systemem „każdy swego”. Zrobiło się 1:3. Weszliśmy do szatni, usiedliśmy. „Co robimy? Bronimy się, czy robimy widowisko? Ch#j, robimy widowisko!”. Zagraliśmy otwarcie, podobało się ludziom. Ich trener też był zaskoczony, bo tamto PSV długo wcześniej i długo później nie straciło trzech bramek.

Zawiodła taktyka, która mocno różniła się od tej obecnej. Mówi się nawet pół żartem, pół serio o tym, że kto jak ma grać ustalaliście sami, a jedyną strategią było ostre zapieprzanie.

- Dokładnie taka była taktyka. Wyłączając mecz z PSV, tylko Andrzej Możejko miał za zadanie indywidualnie kryć Grzesia Latę, gdy graliśmy ze Stalą Mielec, ze Śląskiem Sybisa i z Ruchem Chorzów Joasia Marxa. Pamiętam, jak jeszcze na stadionie ŁKS-u „Johnny” po swojemu przewracał ślepiami, a Joaś dochodzi do sędziego i mówi, że Możejko jest albo pijany, albo po narkotykach. A Możejko nie pije od czterdziestu paru lat.

Jak więc wspomina pan trenerów, którzy prowadzili pana w Widzewie?

Bronka Waligóry nie mogę cenić, bo grał ze mną w Zawiszy. Przepraszam - był, nie grał. O Januszu Pekowskim dużo napisano w książce „Wielki Widzew”. Dobrze wspominam Leszka Jezierskiego. Pamiętam, jak kiedyś przyjechałem spóźniony. 15 minut do meczu, Leszek pyta: „Co tak późno?”. „No, autobusy tak jeżdżą, nic nie poradzę. Trenerze, przebieram się i zaraz jestem gotowy do grania” - odpowiedziałem. „Ku#wa, Zdzisiek, ty to zawsze masz rację, najmądrzejszy jesteś” - mówił zdenerwowany Jezierski. Odpowiedziałem z uśmiechem: „Nie, najmądrzejszy w tym zespole jest pan. Ja mogę być drugi!”. Miałem z Leszkiem fajne dyskusje, umieliśmy się dogadać. Wiedział o naszych imprezach, o wszystkim.

Dlaczego odszedł? Mówi się o obozie w Portugalii, gdzie miał podsłuchać nieprzychylne wobec niego rozmowy piłkarzy?

-  Raczej nie. Stwierdził po prostu, że więcej już z nami nie ugra.

Jako byli piłkarze trzymacie się razem nie tylko na papierze, co nie jest regułą w innych klubach.

- Trzymamy się razem, choć nie zawsze nam po drodze z klubem. Był czas, za rządów Sylwestra Cacka, kiedy kompletnie nas olano. On nas nie zauważał. Może przez to zginął? Obstawił się samymi bankowcami, a niestety nie wszyscy bankowcy są tak obeznani w piłce, jak wy. Przypominam sobie sytuację, w której siedziała jedna pani, która wpuszczała ludzi do budynku, a kilka metrów obok niej jacyś ówcześni działacze i oni… pisali do siebie maile. Zobaczymy, jak będzie teraz. Nie wszystko mi się podoba, ale ściskam mocno kciuki i staram się być na każdym meczu. Stadion - klasa światowa, podobnie kibice. Nic, tylko wracać na swoje miejsce.