Janusz Haren - widzewskie serce na emigracji
Ładowanie...

Global categories

19 June 2017 10:06

Janusz Haren - widzewskie serce na emigracji

Należał do Widzewa, który na początku lat 70. rozpoczął mozolną drogę ku górze, zwieńczoną sukcesami w europejskich pucharach. On sam nie miał okazji jednak świętować z łódzkim klubem triumfów nawet na arenie krajowej. Tuż po awansie do ekstraklasy w 1975 r. wyemigrował do Danii. Mowa o Januszu Harenie.

Kwiecień, Kopenhaga, wczesne popołudnie. Dania, jak i jej stolica o tej porze roku raczej nie zaskakują pogodą - było pochmurno, zimno i wietrznie. Do pełni szczęścia brakowało tego dnia jedynie deszczu. Szukając mieszkania państwa Harenów, zatrzymaliśmy się na jednym z osiedlowych parkingów w dzielnicy Brønshøj. Brak znajomości języka duńskiego oraz nieuwaga spowodowały, że ominęliśmy znak informujący o wysokim mandacie dla osób parkujących w tym terenie bez zezwolenia lub zaproszenia. Uświadomieni zostaliśmy jeszcze zanim nie wysiedliśmy na dobre z samochodu.

Nie zdążyliśmy się zorientować, a przy drzwiach auta stał już… nasz rozmówca, który od pierwszych sekund sprawił, że zapomnieliśmy o przemierzonych kilometrach i nieprzyjemnej pogodzie. Wrażenie to było jeszcze mocniejsze, kiedy uprzednio poprowadzeni przestąpiliśmy próg mieszkania państwa Harenów, poznając następnie żonę pana Janusza, panią Teresę. W jednej chwili pogoda przestała mieć znaczenie. Zimną Danię na kilka godzin zastąpiło ciepło domowego ogniska, od którego tutejsze hygge mogłoby czerpać garściami. Nie znając się wcześniej, zostaliśmy przyjęci przez państwa Harenów z wielką serdecznością. Nie zapomnieliśmy oczywiście o celu naszej wizyty, przystępując po krótkiej chwili powitania (i pysznym poczęstunku) do rozmowy na temat historii piłkarza, który wyemigrował do Danii tuż przed pierwszymi sukcesami Widzewa na arenie krajowej w latach siedemdziesiątych. Wyjątkowa atmosfera sprawiła, że już na miejscu wiedzieliśmy, że nie będzie to dla nas zwykła rozmowa, a wspaniała podróż do przeszłości poprzez wiele wspomnień oraz mnóstwo archiwalnych materiałów z rodzinnej kolekcji.

Bartosz Koczorowicz: Jak rozpoczęła się pańska przygoda z futbolem?

Janusz Haren: Do ŁKS-u przyszedłem jako nastolatek, ale efektywnie grałem od około 18-19 roku życia. To był też wiek poborowy, co było nie bez znaczenia w tamtych czasach, a także dla dalszej części historii, którą opowiem. Zaczął się sezon, graliśmy mecz pucharowy z Legią Warszawa. Pamiętam, że nieźle mi poszło w tym spotkaniu. Później zagraliśmy jeszcze jeden ligowy mecz. W międzyczasie bardzo aktywny był Zawisza Bydgoszcz.

- Wówczas wojskowy klub.

- Wtedy toczyła się wojna o zawodników i nagle zostałem powołany do wojska. Wylądowałem w Wiśniowej Górze, gdzie stacjonował wówczas Pułk Obrony Terytorialnej. Nocowałem tam jedną noc na słomianym materacu. Następnego dnia rano powiedziano mi, że mam iść na trening, wcześniej otrzymałem stosowne ubranie. Nagle, nie wiadomo skąd pojawiło się dwóch facetów. Podeszli do mnie i poprosili o książeczkę wojskową, a następnie wzięli ją i na moich oczach podarli. Wręczyli mi drugą i powiedzieli, że mnie tu w ogóle nie było! Okazało się, że od tego momentu byłem wolny. Pomyślałem sobie wtedy: „Co jest grane?”. W Bydgoszczy dowiedzieli się, że wpakowano mnie do wojska, a wówczas zdaje się, że tamtejszy okręg był wyższy w hierarchii.

- Jaki był dalszy bieg tej historii?

- Za karę wrzucono mnie i Stasia Kaczmarka do jednostki wojskowej w Trzebiatowie. To była jednostka karna dla oficerów! Mieli tam drużynę piłkarską, więc byłem wolny. Musiałem jedynie chodzić na jakieś zajęcia polityczne. Trenerem był piekarz. Za grę w ich drużynie mogłem pójść do oficerskiej kantyny i zjeść porządnie, a nie tylko śledzie na metalowych talerzach. Parę bramek strzeliłem, byłem w formie. W końcu ten zespół awansował ligę wyżej.

Dostałem rozkaz, że mam iść na przysięgę, a zaraz po niej jechać natychmiast do Bydgoszczy. Towarzyszył mi wówczas sierżant, który miał mnie przekazać Zawiszy. Powiedziałem wtedy: „Ale chwila! Mam przecież pięć dni urlopu od dowódcy za dobre sprawowanie - za grę w piłkę.” W końcu strzeliłem sporo bramek, a drużyna, w której grałem awansowała. Musiałem to wykorzystać. Ostatecznie zostałem w jednostce, więc pojechałem natychmiast do Łodzi, do mojej narzeczonej. Kiedy wróciłem, nawet nie kazano mi się rozbierać. Dostałem rozkaz wyjazdu do Warszawy, a konkretniej do Legii.

- W której grały legendy polskiej piłki z tamtych czasów.

- Szczerze mówiąc, nie miałem szans, żeby tam grać. Tam były wielkie nazwiska - Brychczy, Gmoch. W rezerwie był skład pierwszoligowy. Trenowaliśmy oczywiście z pierwszym zespołem, ale nie było mowy, żeby tam się dostać. To byli przecież praktycznie sami majorzy.

***

Po siedmioletnim reprezentowaniu barw Łódzkiego Klubu Sportowego oraz rocznym pobycie w rezerwach Legii Warszawa, Janusz Haren podjął decyzję o opuszczeniu klubu z al. Unii. Nie wyprowadził się jednak z Łodzi, przenosząc się jedynie na wschód miasta - do Widzewa, który zaczynał wchodzić na krzywą wznoszącą pod okiem legendarnych działaczy: Ludwika Sobolewskiego, Stefana Wrońskiego, a także znakomitego szkoleniowca, jakim był Leszek Jezierski. Przy Piłsudskiego rodził się zespół, który w późniejszych latach pisał złote karty w historii polskiej piłki. Zanim jednak to się stało, ówcześnie klub o zasięgu dzielnicowym musiał odbyć długą drogę na niższych szczeblach. Nie doszłoby do tego, gdyby wyżej wymieniona trójka nie spotkała się ze sobą.

Jakie rysowały się przed panem perspektywy na zakończenie pobytu w Warszawie?

- Skończyła się moja służba, więc wróciłem do ŁKS-u. Tam jednak miałem nieporozumienia z trenerem. W międzyczasie w mojej sprawie zaczął działać trener Jezierski, który udał się na rozmowę do… mojej mamy, żeby przekonała mnie do przejścia do Widzewa. No i w efekcie tak się stało. Wiedzieliśmy, że z ówczesnym trenerem ŁKS-u, Józefem Walczakiem, nie będziemy mieli szans na grę. Różniła nas wizja, a w dodatku do klubu sprowadzono wcześniej kilku starszych zawodników ze Śląska Wrocław z perspektywą gry w pierwszym składzie. Poszedłem więc walczyć do Widzewa.

Jakie emocje pan odczuwał? Żal, złość?

- Nie czułem złości, ale było mi zwyczajnie przykro. Nie raz widać było zachowanie trenera w stosunku do młodych chłopaków i wiedzieliśmy, że nie było dla nas przyszłości. Zbierałem wprawdzie dobre recenzje, chociaż grałem na pograniczu, dość ostro.  ŁKS miał jednak w swoich szeregach ludzi, którzy otarli się o kadrę - Paweł Kowalski, Zbigniew Gutowski, „Tosiek” Szadkowski, Jerzy Sadek. Paru z nich niestety mogę spotkać już tylko na cmentarzach.

Co zaczął trener Jezierski, jeśli chodzi o pana proces przejścia do Widzewa, dopełnili panowie Sobolewski i Wroński.

- To byli prawdziwi widzewiacy. Poświęcili się w całości dla klubu. Oni stworzyli cały zespół, ściągając chłopaków i zapewniając warunki, a pamiętajmy, że to wtedy były niższe ligi. Nie mogliśmy narzekać. Każdy miał pensję majstra. Raz w miesiącu odbierało się pieniądze. To nie była oczywiście taka gaża, jak teraz. Jak przechodziłem z ŁKS-u do Widzewa to też wszystko załatwiono bez żadnych kłopotów. Sobolewski i Wroński dobrali się z Leszkiem Jezierskim. Wszyscy w trójkę szukali zawodnikom jakiejś pracy. Z czegoś przecież trzeba było żyć. Na pierwszą linię, jeśli chodzi o rozmowy z piłkarzami wchodzili Wroński z Jezierskim. Sobolewski przeważnie załatwiał sprawy, nie pokazując się od razu.

Czego pana nauczył Widzew przez lata gry w tym klubie?

- Przede wszystkim walki. Nie byliśmy wielkimi nazwiskami, ale walczyliśmy wszyscy dla drużyny. Jezierski nie popuszczał nawet w skrajnych sytuacjach. Pamiętam taką historię, kiedy to dziesięć dni przed jednym z meczów ligowych, w sobotę, graliśmy ostatni sparing. Zderzyłem się na nim z innym zawodnikiem i poczułem ból w ręce. Pojechałem na pogotowie, a tam dowiedziałem się, że jest ona złamana. To oznaczało jedno - gips. Pomyślałem sobie, że od poniedziałku będę mieć wolne na jakiś czas. Myliłem się. Jezierski, jak mnie zobaczył, chwycił za nożyczki i przeciął gips! Zostawił jedynie górny kawałek jako zabezpieczenie, a resztę zastąpił bandażem. No i musiałem trenować. Przyszedł dzień meczowy, więc musiałem zdjąć gips całkowicie, a w zamian Jezierski nałożył mi bandaż elastyczny i puścił mnie tak na boisko. Dałem radę, a do tego jeszcze wygraliśmy.

Widzew nauczył też się bawić? Zdzisław Kostrzewiński wprawdzie w rozmowie z nami mówił, że wiedzieliście, kiedy można sobie pozwolić na chwile beztroski. Mówił też, że zawsze wychodziliście na miasto całym zespołem. Nie brakuje też widzewskich historii podlanych alkoholem.

- Nie zwracałem uwagi na alkohol podczas naszych zabaw. Nikt mnie do niczego nie nakłaniał też specjalnie. Koledzy wiedzieli, że ja i tak postawię na swoim, i zdania nie zmienię. Nie raz jednak musiałem się bronić. Nie było pijaństwa w naszych szeregach. Mieliśmy jednak problemy z niektórymi piłkarzami, jak na przykład ze Szczepanem Szwambergiem, który czasem nam znikał, kiedy graliśmy jeszcze w trzeciej lidze. Jeździłem wtedy do Aleksandrowa Łódzkiego, gdzie można było spotkać go w trzech miejscach. Jezierski bardzo chciał wyciągnąć go z tego bagna. Do jakiegoś stopnia się to udawało, ale kiedy awansowaliśmy do drugiej ligi i zaczęliśmy walczyć o wyższe cele, było to coraz trudniejsze.

Po latach gry w niższych ligach, 22 czerwca 1975 roku zapisał się pan wspólnie z kolegami w historii Widzewa, dając klubowi drugi w historii awans do rozgrywek I ligi. To był z pewnością największy do tamtego czasu powód do świętowania.

- Graliśmy wtedy z Bałtykiem Gdynia. Pamiętam to spotkanie, jakby to było dziś. Dwa metry od linii boiska ludzie stali na bieżni. Wygraliśmy 3:1, a ludzie śpiewali i cieszyli się razem. Wtedy człowiek był młody i nie przejmował się historią, mimo, że to był dopiero drugi awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Po awansie poszliśmy na wspólną kolację. Wszystko przebiegło w spokojnej atmosferze. Mieliśmy poczucie dobrze wykonanej pracy.

Zanim faktycznie wyjechał pan do Danii, odwiedził pan ten kraj wcześniej.

- Dwa lata przed faktycznym wyjazdem byłem tam na wycieczce. Wtedy były takie czasy, że po każdym pobycie za granicą trzeba było opowiadać na milicji, co się tam widziało. Tak było i tamtym razem. Stawiłem się na komisariacie i miałem zdać relację.

Co pan powiedział?

- Że fajnie było! Wspomniałem o tym, że zaprowadzono nas w Kopenhadze na ulicę Istedgade - miejsce znane ze sklepów branży pornograficznej. Milicjant popatrzył na mnie, jak na głupiego. Byłem młodym chłopakiem i chyba nie spodziewał się tego z mojej strony. Podobnie było z naszym wyjazdem do Niemiec z reprezentacją Polski juniorów. Pamiętam, jak instruowano nas wtedy, żebyśmy nie zatrzymywali się na ulicy i nie patrzyli na boki.

Dwa lata później przyjechał pan już do Danii w celach zupełnie innych niż turystyczne.

- Kiedy przyjechałem, nie miałem wiele wolnego czasu. Poszedłem w zasadzie od razu pracować. Pracowałem przez ponad 40 lat bez ani jednego dnia na zwolnieniu, a w dodatku - bez ani jednego spóźnienia. Moje początki w Danii to też konsekwencja przypadku.  Do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, przyszła paczka z Polski. Konkretniej ktoś ją przywiózł. No i natrafiłem w ten sposób na Polkę, która przyjechała do hotelu ze swoim partnerem - Duńczykiem. Ten spytał się, czy nie chcę pracować. No to odpowiedziałem:

- Przecież nie znam w ogóle duńskiego!
- No to przyjdź w sobotę. Sam ocenisz, czy dasz radę.

Pojawiłem się w umówionym miejscu. Był to warsztat z oponami. Rozejrzałem się, wziąłem szczotkę i pozamiatałem na hali. Był tam młody chłopak, który pomału uczył mnie tego, co mam robić. Za pierwszy dzień pracy dostałem 100 koron. Za to wtedy można było kupić dwie ogromne siatki jedzenia. Za tydzień dostawałem 500 koron. Pierwsze dwa miesiące chodziłem też do szkoły uczyć się języka. Od ósmej do dwunastej miałem zajęcia, a potem od dwunastej szedłem do pracy.

Jak wyglądały w takim razie pana pierwsze piłkarskie chwile na nowym gruncie?

- Wybrałem się sam do klubu B93 zapytać się, czy można przyjść na trening. Zgodzili się, ale sprzęt musiałem przynieść swój i w dodatku sam zadbać o jego czystość. Po pierwszym treningu jednak w klubie zmienili zdanie. Nie musiałem prać już swoich rzeczy. Dodatkowo, dostałem talon na zakup butów piłkarskich w sklepie obok Stadionu Narodowego (Parken – przyp. red.).

Jak pan przy takim grafiku znalazł jeszcze czas na treningi i regularną grę w lidze?

- Zacząłem pracować na pełnym etacie, więc czasu rzeczywiście miałem coraz mniej. Pracowałem do 17:30, treningi odbywały się codziennie o 18:00. Mecze grane były w soboty zawsze o godzinie 15:00, a ja pracowałem wówczas do 13:00.

Pamięta pan jakieś historie z meczów w duńskiej lidze?

- Zaliczyłem wszystkie mecze przeciwko ówczesnym duńskim sławom. Jedną z nich był wtedy ojciec braci Laudrupów, Finn. W spotkaniu z jego drużyną miałem być jego „plastrem”. Pamiętam komediową sytuację z tym związaną. W przerwie meczu Laudrup podszedł do swojej ławki rezerwowych usłyszeć wskazówki od trenera. Poleciałem za nim i też nadstawiłem ucho. I tak nic nie zrozumiałem, ale patrzyli na mnie ze zdziwieniem.

Początkowo nie mógł pan grać w pierwszej drużynie, gdyż oczekiwał pan na pozwolenie z duńskiego związku. Czy ta przerwa nie wpłynęła na przygotowanie fizyczne?

- Na początku nie miałem wystarczająco dużo sił, żeby grać całe spotkania, więc prosiłem, żebym wchodził tylko na połowy. Trener powiedział mi jednak, żebym po prostu stał z tyłu i ubezpieczał. Grałem jako defensywny pomocnik. W klubie dążyli do tego, żebym przestał się spóźniać na treningi, dlatego zaproponowano mi inną pracę - w Carlsbergu. Dyrektor tam był jednocześnie opiekunem klubu. Obiecano też pracę mojej żonie.

Przyjął pan tę ofertę?

- Pomyślałem przez chwilę i zdałem sobie sprawę, że to nie było wcale nic pewnego. Miałem wówczas 28 albo 29 lat. Powoli kończyłem grać w piłkę. I co dalej? Mógłbym przecież wówczas stracić tę pracę. Musiałem ich oszukać. Powiedziałem, że gram ostatni sezon, zawieszam buty na kołku i wyprowadzam się do Allerod. To jest jakieś 30 kilometrów od Kopenhagi. Następnego dnia biorę gazetę do ręki i widzę artykuł na swój temat, że… przenoszę się do Allerod. Pomyślałem sobie: „Co ja narobiłem?”. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach.

Pomógł pan swojemu zespołowi utrzymać się w duńskiej lidze. Z informacji, jakie zebrałem, klub potrafił się odwdzięczyć swoim zawodnikom.

- Na koniec tamtego sezonu dostaliśmy premie za utrzymanie. Ponadto, zabraliśmy punkty AGF Arhus w ostatniej kolejce, dzięki czemu zaprzyjaźniony klub - Odense BK, zdobył mistrzostwo Danii. Dostaliśmy od nich dwie skrzynki piwa w podziękowaniu. To nie był jednak koniec - w nagrodę klub wysłał nas na wakacje na Teneryfę. Dla nas to był lekki szok. Kto z Polski jeździł wtedy w takie miejsca? Spakowaliśmy do torby ciepłe ubrania. Wysiadamy na lotnisku, a tam prawie 30 stopni. Dostaliśmy pokój przy basenie, z drugiej strony mieliśmy widok na palmy. Na klamce rano wisiały świeże bułeczki na śniadanie, lodówka była zawsze zaopatrzona. Istny raj i jednocześnie szok, bo przecież ledwo co żyliśmy w kompletnie innym świecie.

***

Pomimo upływających lat na emigracji, państwo Harenowie nie zapomnieli o Polsce, regularnie ją odwiedzając, przy tym pomagając w różnoraki sposób swojej rodzinie oraz przyjaciołom. Realia podróży z tamtych czasów mocno odbiegają od współczesnej rzeczywistości, w której, żeby znaleźć się w innym kraju, wystarczy mieć odpowiedni środek transportu.

Rodzina państwa Harenów doczekała się już trzeciego pokolenia. W każdym z nich znaleźć można piłkarza. W latach dziewięćdziesiątych oraz na przełomie milleniów w lidze duńskiej w barwach kolejno: BK Frem, Lyngby BK, FC Kopenhaga oraz AGF Arhus, grał syn państwa Harenów, Piotr, który ma na swoim koncie także występy w młodzieżowych reprezentacjach Danii. Tradycji stało się zadość i również syn Piotra, Lucas, reprezentuje rodzinę Harenów na boiskach Alka Superligaen. Zawodnik Randers FC, urodzony w 1997 roku, zadebiutował w pierwszej drużynie swojego klubu 15 marca w Pucharze Danii przeciwko SonderjyskE. Jego zespół wygrał tamto spotkanie 1:0. Cztery dni później Lucas Haren zanotował swój pierwszy występ w duńskiej najwyższej klasie rozgrywkowej. Przeciwnikiem Randers FC był ponownie zespół SonderjyskE, które wzięło rewanż za porażkę w Pucharze Danii, wygrywając 1:0.

Janusz Haren: Jak teściowe jeszcze żyli, to do Polski jeździliśmy prawie co drugi weekend. Ruszaliśmy na noc w sobotę albo w piątek, jeżeli sobota była wolna. Rano byliśmy już w Łodzi.

Teresa Haren: Na granicach staliśmy godzinami, a tam żadnej toalety, nic. Janusz zawsze jednak coś wykombinował i przejeżdżaliśmy w końcu.

Janusz Haren: Mieliśmy różne historie na granicach, ale ja szczególnie pamiętam jedną. Staliśmy na granicy, korek duży – na około kilometr. Żona źle się czuła. Była wtedy w ciąży. Musiałem pójść do strażnika i wybłagać u niego puszczenie nas szybciej. Wytłumaczyłem mu, że jedziemy do Kopenhagi, a musimy zdążyć na prom. Inaczej do rana musielibyśmy czekać na kolejny. Dałem mu pięć dolarów. Udało się. Strażnik powiedział nam, żebyśmy przejechali bokiem. No to ruszyłem - tak, jak poinstruował. Jadę bokiem, a tu ktoś stojący w kolejce się zorientował i zajechał mi drogę. Ostatecznie jednak przejechałem i znaleźliśmy się po drugiej stronie granicy.

Czy było jeszcze trudniej utrzymać relację z Polską podczas stanu wojennego? Jak dowiedzieliście się państwo o tym, co działo się w kraju?

- Wtedy do Danii mieli przyjechać rodzice. Zawsze mieliśmy włączone radio, a tego dnia z początku była kompletna cisza. Potem zaczęli grać hymn, dalej muzykę żałobną. Nie wiedzieliśmy o co chodzi.

Jaka była odpowiedź ludzi w Danii na te wydarzenia?

- Ruszyła akcja wysyłania paczek do Polski, w której naturalnie my również wzięliśmy udział. Nie zapominaliśmy oczywiście o Widzewie. Wysyłaliśmy szczególnie kawę do pani Basi. Zawsze w klubie dziękowali za pamięć.

O pomoc do pana ludzie związani z Widzewem zwracali się też już w przyjemniejszych czasach. W 1996 roku łodzianie grali pamiętny dwumecz eliminacyjny z Brøndby IF o awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów.

- Zanim klub przyjechał na miejsce, to wcześniej zostałem poproszony przez Widzew o obserwowanie Brøndby. Nagrywałem ich spotkania i wysyłałem do klubu. Nie zapomnę tego meczu, a zwłaszcza tych trzech ostatnich minut, kiedy Widzew strzelił na 2:3. Byłem wtedy na stadionie. Ile było dyskusji - czy tam był spalony, czy go nie było? Pamiętam tę sytuację jak dziś – wrzutka w pole karne, jeden z widzewiaków wystawia głowę i gol. A ja patrzyłem w tamtej sytuacji tylko na liniowego. Jak zobaczyłem, że się rozpędził i pobiegł do środka to poczułem, jak wielki kamień spada mi z serca. Duńczycy szykowali się na kompletnie co innego.

Na duńskich boiskach pojawiło się już trzecie pokolenie Harenów. Pana syn, Piotr, w latach dziewięćdziesiątych z powodzeniem występował w Superligaen, reprezentując przez lata cztery różne kluby.

- Mój syn pograł sobie na średnim poziomie, można powiedzieć. Nie był wielką gwiazdą, ale dawał sobie radę tam, gdzie grał. Skończył szkołę. Piłka mu pomogła. Mogę podzielić się jedną anegdotą dotyczącą początków jego kariery.

Piotr był młodzieżowym reprezentantem Danii. Kiedyś z drużyną pojechał na mecz do Polski. Sędzia gwizdał przeciwko Duńczykom. Po którejś z kilku nietrafnych decyzji arbitra, irytacja mojego syna wzrosła do tego stopnia, że nie wytrzymał. Piotrek podszedł do sędziego i piękną polszczyzną zapytał go: „Dlaczego pan nas oszukuje?”. Arbiter zgłupiał. Chyba nie spodziewał się, że usłyszy język polski akurat w tej kadrze. (śmiech)

***

Dziś, po latach, pan Janusz wciąż regularnie odwiedza Łódź, gdzie żyją jego przyjaciele z boiska. W marcu, wspólnie z innymi zawodnikami Widzewa, był świadkiem otwarcia nowego stadionu przy al. Piłsudskiego. Podczas tego wydarzenia w jednym miejscu spotkało się wiele legend łódzkiego klubu, a głos na płycie stadionu zabrał Zbigniew Boniek, z którym Janusz Haren minął się w szatni w ostatnich swoich chwilach jako zawodnik Widzewa.

Spotkał pan kogoś z widzewiaków w ostatnich tygodniach? W marcu miało miejsce wielkie wydarzenie dla klubu - otwarcie nowego stadionu.

- Sporo czasu nie widziałem mojego dobrego kolegi, z którym wiele lat grałem - Wieśka Chodakowskiego. Spotkałem go kilka tygodni temu (rozmowa przeprowadzona została w kwietniu – przyp. red.) i go nie poznałem. Dopiero, jak mi powiedziano, to zarejestrowałem twarz. Ucieszyłem się, bo dobrze wygląda. Spotkaliśmy się też w gronie widzewskim: z Wieśkiem Surlitem, Andrzejem Możejką. „Johny” odwiózł mnie i Tadzia Gapińskiego z meczu otwarcia, a jechaliśmy na niego od „Gapków”. Od czasu do czasu widujemy się z Andrzejem Gręboszem - przeważnie na jakimś meczu, jak przyjeżdżamy do Łodzi. Zawsze za to, kiedy jesteśmy w Polsce, to spotykamy się z Gapińskimi. Przyjaźnimy się już od prawie 50-ciu lat!

Nie żal było panu kiedykolwiek tego, że wyjechał pan przed tym, jak Widzew zaczął dopiero osiągać sukcesy na arenie krajowej oraz międzynarodowej? Może chociaż mógłby pan zagrać kilka spotkań w ekstraklasie, o którą ciężko pan walczył wraz z kolegami w II lidze?

- Absolutnie nigdy nie żałowałem swojej decyzji wyjazdu, nawet mimo późniejszych sukcesów Widzewa. Moja kariera powoli dobiegała końca. Była nawet taka sytuacja, że po pół roku gry w B93 przyjechali do mnie ludzie z Hagi i chcieli dać mi 100 tysięcy koron za to, żebym pojechał z nimi do Holandii. Ledwo przyjechałem do Danii i nie znałem języka, a miałem wyruszać znowu? Podziękowałem.

Tak naprawdę byłem zmęczony treningami Leszka Jezierskiego. One były dla mnie wyczerpujące. Ponadto, nie byłem już najmłodszy. Musiałem myśleć o rodzinie i normalnie żyć. Nie byłem żadnym Bońkiem, ani Lubańskim. Bawiłem się z piłką i jestem zadowolony.