Global categories
Jakub Wawrzyniak: Wiele meczów wygraliśmy dzięki wsparciu Czerwonej Armii
Jakub Wawrzyniak występował w Widzewie w latach 2005-2007. W tym czasie wywalczył z drużyną awans do ekstraklasy, zadebiutował w seniorskiej reprezentacji Polski, oraz - jak sam przyznał - zanotował ogromny przeskok w rozwoju piłkarskim.
W minioną sobotę podczas RETROnsmisji derbów Łodzi z 2006 roku były piłkarz klubu z al. Piłsudskiego 138 wspominał niesamowitą atmosferę towarzyszącą rywalizacji o prymat w mieście włókniarzy. W wywiadzie dla strony widzew.com Wawrzyniak podzielił się również kilkoma innymi historiami z czasów gry w Widzewie
Widzew.com: Oglądając w sobotę RETROnsmisję odżyły wspomnienia?
Jakub Wawrzyniak: Udział w RETROnsmisji był całkiem ciekawym doświadczeniem, w trakcie którego mogłem umilić sobie wieczór i powspominać dawne czasy.
W trakcie programu wspomniał pan o tym, że przeskok pomiędzy pana dotychczasowymi klubami a Widzewem był bardzo duży. Czym to się przejawiało?
- Nigdy wcześniej, ani później nie notowałem takiej zmiany otoczenia. Przed przyjściem do Widzewa grałem w Świcie Nowy Dwór Mazowiecki, który obecnie nie jest klubem rozpoznawalny i niewiele znaczy dla młodzieży, a Widzew to jednak uznana marka w całym kraju. To działało na wyobraźnię. Do tego niesamowite wrażenie robili kibice i zainteresowanie klubem.
Jednak nie można powiedzieć, że był pan kompletnie nieopierzony. Interesowały się panem kluby pierwszoligowe, był pan na testach w Rot-Weiss Essen. Co zaważyło na tym, że trafił pan do Widzewa?
- Podczas testów w Niemczech byłem bardzo młody i dopiero zaczynałem przygodę z dorosłą piłką. Zdecydowałem się na Widzew, bo chciał awansować do ekstraklasy. Miałem za sobą jedynie trzy spotkania na najwyższym poziomie rozgrywkowym, w których na boisko wchodziłem z ławki rezerwowych. Marzeniem każdego młodego chłopaka, grającego jak ja w ówczesnej II lidze, było to, by występować w ekstraklasie. Dodatkowy atut stanowiła mocna kadra zespołu z Radosławem Michalskim i Michałem Probierzem w roli liderów. Było się od kogo uczyć.
Razem z panem do klubu trafili między innymi Sławomir Szeliga, Adam Piekutowski i Marcin Folc. Jak przebiegała aklimatyzacja w zespole?
- Uważam, że aklimatyzacja to tylko wymówka, która ma służyć piłkarzowi jako alibi dla słabszej gry po zmianie zespołu. Jestem zdania, że zawodnik po wejściu do drużyny od razu powinien dawać z siebie 100 procent i tak właśnie starałem się grać, dzięki czemu szybko wskoczyłem do pierwszego składu.
Jak na warunki drugoligowe wasz kadra była wtedy silna. Jak żyła tamta szatnia w okresie pana gry w klubie?
- Tak jak wspominałem, byłem wtedy młodym chłopakiem i chciałem atakować pierwszy skład. W szatni liderowali wtedy Adam Piekutowski, Michał Probierz i Radek Michalski, który osiągnął w piłce bardzo dużo i to robiło na wszystkich wrażenie. Ja skupiałem się na ciężkiej pracy, w szatni raczej siedziałem z boku i słuchałem starszych. Do tego prowadził nas Stefan Majewski, który wtedy należał do absolutnej czołówki trenerskiej w kraju, mimo że dla wielu osób jest postacią kontrowersyjną.
A dla pana?
- Dla mnie jest trenerem, z którym awansowałem do ekstraklasy. To u niego zostałem zawodnikiem pierwszego składu i to z nim spełniłem swoje marzenie o grze w najwyższej lidze. Był wymagający, ale nie bardziej niż którykolwiek szkoleniowiec chcący osiągnąć sukces. Oczywiście, niektóre stosowane przez niego metody treningowe dziś by nie przeszły, ale wtedy były skuteczne.
W pierwszym sezonie nie udało się zrobić awansu, bo na drodze stanęła Odra Wodzisław Śląski z trenerem Franciszkiem Smudą. Dla pana było to pierwsze starcie o tak dużą stawkę?
- Jeśli w takim dwumeczu udowodnilibyśmy swoją wyższość, znaczyłoby to że zasługujemy na grę ekstraklasie. Widocznie nie byliśmy jeszcze wystarczająco dobrą drużyną i musieliśmy poczekać kolejny sezon. Przegraliśmy u siebie 1:3, co przekreśliło nasze szanse. Oczywiście w rewanżu udało nam się skromnie zwyciężyć, ale była to tylko nagroda pocieszenia.
W kolejnym sezonie awans udało się już wywalczyć. Był to dla pana udany sezon, bo notował pan asysty i strzelał bramki, tak jak na przykład w meczu przeciwko Lechią Gdańsk, kiedy trafił pan do bramki przeciwnika dwukrotnie. Ponoć taki wyczyn zdarzył się panu wcześniej jedynie podczas gry w juniorach?
- I jak się okazało już nigdy go nie powtórzyłem. Wspomniany mecz z Lechią to jedyny taki mecz, w którym udało mi się dwukrotnie pokonać bramkarza rywali. Co ciekawe, w późniejszych meczach często zdarzało mi się strzelać bramki Lechii, a w końcu w tej drużynie zagrałem. To były czasy, kiedy częściej grałem na boku pomocy, miałem sporo zadań w ofensywie i tak mnie ustawiał trener Majewski.
Można powiedzieć, że był pan prekursorem ”wahadłowego”, czyli ofensywnie usposobionego obrońcy?
- Nie powiedziałbym o sobie, że byłem prekursorem. Po prostu trener Majewski przeanalizował moje atuty i na tej postawie wybrał mi pozycję na boisku.
Jak pan wspomina grę przed łódzką publicznością?
- Czerwona Armia Widzewa momentami robiła takie show, że dzięki niej wygrywaliśmy mecze. Kibice wierzyli w nas zawsze do końca i było naprawdę bardzo dużo spotkań, w których dzięki wsparciu zwyciężaliśmy w końcówkach. Przeciwnik był zadowolony z remisu, a my niesieni dopingiem zdobywaliśmy bramki. Wspominałem o tym ogromnym przeskoku piłkarskim, jaki zanotowałem. Nie ma jednak skali dla przeskoku w grze dla takiej publiczności. Przeszedłem z Widzewa do Legii Warszawa i później niejednokrotnie mi się za to oberwało, ale zawsze będę o kibicach Widzewa wypowiadał się z dużym szacunkiem.
W tamtym okresie wasza drużyna miała sporo meczów, w których udało się przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść już w doliczonym czasie gry. Taka walka do końca świadczyła o tym znanym widzewskim charakterze?
- Często w tamtym okresie mówiło się o tym, że nawiązujemy do najlepszych czasów, w których ten charakter się rodził. Na pewno musimy zachować skalę, ale trzeba przyznać, że na Widzewie unosi się specyficzna aura. Ona sprawia, że zawodnicy zdają sobie sprawę z tego, co oznacza zakładanie koszulki tego klubu i starają się grać do końca.
Pozytywnie wspomina pan współpracę z trenerem Majewskim. Podobne wrażenia ma pan z pracy z trenerem Probierzem, który jeszcze chwilę wcześniej był pana kolegą z szatni?
- Z Michałem Probierzem pracowało mi się bardzo dobrze. Trzeba pamiętać, że to był dopiero początek jego kariery trenerskiej. Wydaje mi się, że to nie przypadek, ze dziś jest tak szanowanym szkoleniowcem, bo do tej roli szykował się wcześniej, już pod koniec kariery zawodniczej. Na potwierdzenie tych słów przytoczę pewną historię. W czerwcu 2007 roku przeszedłem do Legii, ale już w styczniu podczas obozu w Chorzowie pojechałem negocjować swój kontrakt z Wisłą Kraków. Ostatecznie kluby się nie dogadały, ale Wisła była wtedy bardzo mocnym zespołem, co potwierdza, że dobrze się rozwijałem pod okiem trenera Probierza i znajdowałem się w kręgu zainteresowania najlepszych klubów.
Rozwój w klubie przyniósł również powołanie do Reprezentacji Polski. Pamięta pan moment otrzymania zaproszenia na zgrupowanie?
- Informację przekazano mi w klubie i na początku odebrałem ją jako dowcip. Poprosiłem, żeby sobie z takich rzeczy nie żartować, ale potem zobaczyłem powołanie na własne oczy i dotarło do mnie, że to jednak prawda.
To był chyba kolejny przeskok? Najpierw z mniejszych klubów do Widzewa, a następnie z polskiej ligi na poziom międzynarodowy.
- Do tych pierwszych powołań, które otrzymałem w grudniu 2006 roku, podchodziłem z dystansem. Podobnie jak kibice oraz eksperci, traktowałem je trochę jak przegląd wojsk, testy do właściwej kadry. Reprezentantem z krwi i kości poczułem się po powołaniach na spotkania eliminacyjne.
Jak ocenia pan swój pobyt w Widzewie patrząc przez pryzmat całej kariery?
- To był mój pierwszy poważny klub, gdzie moją grę dopingowała tak liczna publiczność. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości Widzew wróci na swoje miejsce, szczególnie przez wzgląd na jego kibiców.
Ostatnio rozpoczął pan współprowadzić program publicystyczny o polskiej piłce nożnej. Odnajduje się pan w takim formacie? Czy myśli pan o podjęciu pracy trenera?
- Gdy kończyłem grę w piłkę, myślałem o byciu trenerem. Jednak im dłużej trwa czas od zakończenia kariery, tym bardziej dystansuję się od tego pomysłu. Nie wiem, czy mam w sobie tyle pasji i chęci do samorozwoju, by trenować piłkarzy. Jeśli chodzi o Kanał Sportowy, to zaproponowano mi oraz kilku kolegom współpracę i nie ukrywam, że jest to dla mnie spore wyzwanie. Pracuję jednak z dziennikarzami posiadającymi bardzo duże doświadczenie w mediach. Staram się ich słuchać, podobnie jak kiedyś w trenerów w szatni i czerpać naukę z ich rad. To chyba dobry kierunek. Chcę się w to mocniej zaangażować.
Jeśli nie oglądaliście ostatniej RETROnsmisji, koniecznie zajrzyjcie na oficjalny kanał telewizji klubowej na portalu Youtube, zasubskrybujcie go i kliknijcie w dzwoneczek! Dzięki temu nie ominą Was najnowsze produkcje autorstwa ekipy WidzewTV!