Global categories
Derby to prawdziwe święto - rozmowa z Pawłem Janasem
Adrian Somorowski: Jak wspomina pan swoje potyczki derbowe jako zawodnik? Grał pan w pięciu spotkaniach, z czego trzy z nich udało się wygrać, raz podzieliście się punktami, a w ostatnim pana występie przeciwko ŁKS musieliście przełknąć gorycz porażki. Całkiem dobry bilans, prawda?
Paweł Janas: Na początku warto dodać, że spotkania za moich czasów stały na o wiele wyższym poziomie niż teraz. Wtedy to była pierwsza liga, nie nazywało się to ekstraklasą. Co więcej, były to derby, podczas których w Widzewie i w Łódzkim Klubie Sportowym grali ówcześni reprezentanci kraju. Z pewnością były to mecze bardzo emocjonujące, zarówno dla piłkarzy, jak i dla kibiców, których w tamtych czasach było na stadionach o wiele więcej. Trochę inaczej to wtedy wyglądało. My z zawodnikami ŁKS praktycznie wszyscy bardzo dobrze się znaliśmy. Mimo to, na boisku oczywiście każdy chciał pokazać się z jak najlepszej strony i utwierdzić fanów w tym, która drużyna rządzi w Łodzi. Były to spotkania bardzo interesujące i ciekawe. Do dziś miło wspominam tamte czasy.
Czy jakiekolwiek z tych spotkań szczególnie utkwiło panu w pamięci? Może z którymś z nich wiąże się jakaś ciekawa historia?
- Nie ma chyba jakiegoś konkretnego meczu, z tych pięciu w których brałem udział, które szczególnie bym wspominał. Każde spotkanie było emocjonujące i traktowane jak święto. Do tych meczów przygotowywaliśmy się mentalnie już kilka tygodni wcześniej. Grając przeciwko innym zespołom już po głowie chodziły nam nadchodzące derby. Dopiero po tych spotkaniach w zasadzie dało się odczuć rozluźnienie w drużynie. Wiedzieliśmy, że te pojedynki są najważniejsze w sezonie. Cała Łódź tym żyła. Na obiekt ŁKS przychodziło więcej kibiców z racji tego, że stadion na to pozwalał. Więcej szczegółów niestety aż tak nie pamiętam, było to już bardzo dawno temu.
Tak jak pan wspomniał, te spotkania miały zupełnie inny ciężar gatunkowy. Wyższy poziom, gra o czołowe lokaty w lidze, reprezentanci kraju w obu jedenastkach. Mieliście swoje sposoby na motywowanie i przygotowywanie się do walki o prymat w mieście?
- Cały zespół myślał o tych meczach. Znaliśmy graczy ŁKS, oni znali nas. To były też inne czasy pod kątem obserwacji rywali. Nie było takiej technologii, aby - jak obecnie - analizować przeciwników w telewizji czy internecie. Znaliśmy się indywidualnie, każdy wiedział kto jak gra i na kogo szczególnie trzeba uważać. Gdy już został tydzień do meczu derbowego, razem ustalało się kogo i w jaki sposób pokryć i jak do tego meczu najlepiej się przygotować. W obu zespołach bywały również roszady zawodników - jedni przechodzili z Widzewa do ŁKS, inni w drugim kierunku. Dochodzili również gracze z województwa, tak jak ja z Pabianic, więc w zasadzie większość osób się znało.
W latach siedemdziesiątych na trybunach zasiadało o wiele więcej kibiców. Na trybunach frekwencja dochodziła nawet do 30 tysięcy widzów. Czy to powodowało dodatkową presję?
- Niekoniecznie. Szczególnie jak graliśmy na obiekcie ŁKS to faktycznie było więcej osób. Ludzie stali na schodach, były jeszcze ławki. Było gdzie tych ludzi "upchnąć". Każdy jednak skupiał się przede wszystkim na tym, aby grać dla swoich kibiców i żeby oni byli z nas dumni.
Czy obecność w najbliższym meczu jedynie fanów gospodarzy może być kluczowa? Za sprawą decyzji Urzędu Miasta Łodzi kibiców Widzewa niestety nie będzie na obiekcie przy Al. Unii Lubelskiej. Czy to może utrudnić piłkarzom grę?
- Z pewnością wsparcie kibiców na wyjeździe pomaga. Dziwne czasy obecnie nastały. Boimy się, że zaraz podczas takiego meczu dojdzie do "wojny". Są nowe obiekty, jest ochrona, sektory dla kibiców gości. Trochę jest to niezrozumiałe. Szkoda, że nie będzie sympatyków Widzewa, gdyż derby to prawdziwe święto i nie zdarza się co tydzień. Czy w takim razie, jak będzie gotowy cały stadion na Al. Piłsudskiego to na wiosnę nie wejdą kibice ŁKS? Trochę to niepoważne. Faktycznie, może jest część kibiców, którzy nie zasługują na to, aby być częścią takiego widowiska, ale jest to mały procent społeczności. Tracą na tym tylko zwykli, kulturalni ludzie, których interesuje jedynie wspieranie swojej ukochanej drużyny.
Jakich rad udzieliłby pan obecnym zawodnikom Widzewa przed takim spotkaniem?
- Nie znam dobrze obecnej kadry. Mam nadzieję, że mimo braku swoich kibiców, piłkarze włożą w ten mecz całe serce i pokażą wolę walki, ambicję i miejmy nadzieję, że ten mecz skończy się korzystnie dla Widzewa.
Prowadził pan Widzew jako trener w dwóch pojedynkach derbowych. Oba pan wygrał i były to ostatnie zwycięskie mecze z rywalem zza miedzy. W jednym z tych spotkań grał też obecny kapitan Widzewa, Adrian Budka. Spodziewał się pan już wtedy, że losy obu klubów tak szybko się zmienią i przyjdzie im budować nową historię od czwartej ligi?
- Tego się chyba nikt nie spodziewał. Wszystko szło w dobrym kierunku. Jedynie brakowało obiektów. Paradoksem jest, że obecnie zespoły mogą mówić o nowoczesnych obiektach, a brakuje poziomu sportowego. Cały czas trzymam jednak kciuki za obydwa zespoły, oraz za to, żeby derby odbywały się na wyższym poziomie rozgrywkowym. Mam nadzieję, że jeszcze doczekam takich czasów i z chęcią wybiorę się na taki mecz. Co do Adriana Budki to u mnie również pełnił funkcję kapitana, więc najwidoczniej dobrze mu Widzew służy.
Jaką receptę miał pan na tamte mecze? W jakiś szczególny sposób motywował pan piłkarzy czy oni byli świadomi gdzie grają, o co i jaki charakter mają te spotkania?
- Piłkarze bardzo dobrze wiedzieli w jakim klubie grają. Zespół był budowany, aby bez trudu poradzić sobie w lidze i awansować do ekstraklasy. Trochę jednak inaczej to wyglądało, gdyż drużyna nie składała się już w tak dużym stopniu z zawodników związanych z klubem czy województwem. Wszyscy uczulaliśmy zawodników na te mecze i przekonywaliśmy, że takie spotkania trzeba za wszelką cenę wygrać. Pamiętam, że na Widzewie długo się męczyliśmy, przy Al. Unii Lubelskiej zaś na tak wysoką wygraną (4:1 - przyp. red.) przełożyło się zapewne nasze przygotowanie fizyczne, które stało na wyższym poziomie niż u rywala. Mieliśmy wtedy naprawdę fajną drużynę
Spoglądając na zespół, który pan prowadził, można powiedzieć, że miał on przed sobą świetlaną przyszłość. Czego z perspektywy czasu zabrakło, żeby móc powalczyć o coś więcej?
- Głównym powodem tego, że nie wyglądało to tak, jak powinno, z pewnością było zatrzymanie zasłużonego awansu i ponowna gra na zapleczu ekstraklasy. Sponsor nie mógł w ten sposób odpowiednio utrzymać zespołu. Gdybyśmy awansowali zgodnie z planem, doszłyby m.in. środki z Canal+ i spokojnie klub poradziłby sobie w ekstraklasie i mógł walczyć o najwyższe cele. Drużyna była utrzymywana ze środków sponsorskich, ja potem odszedłem do Polonii Warszawa, ale już wtedy widziałem problemy finansowe. Nie trzeba było długo czekać jak Widzew spadł niżej i w zasadzie wszystko legło w gruzach.
Która drużyna według pana będzie faworytem niedzielnego pojedynku, jaki wynik pan typuje?
- Tak jak wspomniałem, nie znam dobrze tych zespołów. Jestem widzewiakiem i mam nadzieję, że Widzew wygra, przynajmniej jedną bramką. Czy to będzie 2:1 czy 4:3, to nie ma znaczenia, byleby zmniejszyła się w tabeli różnica dzieląca te drużyny.