Global categories
Bomba Siadaczki i mecz nie dla... sercowców
Przypomniano w nim mecze Widzewa z ŁKS-em, które odbyły się wiosną 1996 roku oraz jesienią roku następnego na stadionie przy alei Unii. Pierwsze z tych spotkań rozegrano na początku kwietnia 1996 roku, gdy widzewiacy zajmowali drugie miejsce w tabeli za warszawską Legią, która z powodu zawirowań w terminarzu (przekładanie meczów przez złą pogodę) zaliczyła o dwa spotkania więcej od Widzewa i miała już nad drużyną RTS-u 7 punktów przewagi.
Dlatego dla czerwono-biało-czerwonych był to bardzo ważny mecz, ale ełkaesiacy, zajmujący wtedy 8. miejsce w ligowej tabeli, nie zamierzali widzewiakom odpuścić. Bardzo im zależało na rewanżu za jesienną, ich zdaniem dość pechową, porażkę 1:3 na stadionie Widzewa. Mobilizacja w drużynie ŁKS-u była więc duża, co dało się zauważyć od pierwszej minuty derbowego spotkania.
Ełkaesiacy od razu ruszyli do ataków i zyskali optyczną przewagę na boisku. W 21. minucie dopięli swego, gdy zdekompletowana kontuzjami i kartkami obrona Widzewa popełniła błąd, co wykorzystał Marek Saganowski, który płaskim strzałem pokonał Andrzeja Woźniaka. Dopiero utrata bramki obudziła widzewiaków z letargu. Gdy w 28. minucie Marek Citko wywalczył rzut wolny w odległości około 25 metrów od bramki Zbigniewa Robakiewicza, do ustawionej piłki podbiegł Rafał Siadaczka, który uderzył tak mocno i zarazem precyzyjnie, że piłka po jego atomowym strzale wylądowała w prawym okienku bramki ŁKS-u.
To był jeden z najpiękniejszych goli nie tylko tamtego ligowego sezonu, ale również w całej historii derbów Łodzi. Po tej bramce piłkarze trenera Franciszka Smudy ruszyli do ataku, ale mimo kilku dogodnych okazji nie potrafili strzelić drugiego gola na wagę zwycięstwa i trzech punktów. - Straciliśmy dwa punkty, ale przecież zaprezentowaliśmy się lepiej na stadionie ŁKS od Legii. Mistrzowie Polski nie wywieźli stąd nawet takiej zdobyczy - komentował po zakończeniu spotkania Tadeusz Gapiński, kierownik drużyny Widzewa.
Te słowa "Gapka" okazały się prorocze, bo tego samego dnia Legia niespodziewanie przegrała 2:3 z Górnikiem w Zabrzu i okazało się, że widzewiacy odrobili 1 punkt do lidera. W następnych kolejkach już złapali swój rytm, wygrywając mecz za meczem, w tym dwa zaległe i ten najważniejszy, z Legią na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej.
Derby Łodzi z listopada 1997 roku miały jeszcze większą rangę. Widzew był wtedy liderem ekstraklasy, a ŁKS zajmował drugie miejsce. Obu łódzkim ekipom po piętach deptała oczywiście warszawska Legia, która dwie kolejki wcześniej pokonała drużynę RTS-u 3:1 na własnym stadionie. Widzewiacy też mieli swoje rachunki do wyrównania z ełkaesiakami, których nie potrafili pokonać w trzech derbowych spotkaniach. Po wspomnianym wcześniej remisie 1:1 z wiosny 1996 roku, identyczny wynik padł jesienią, również na stadionie przy alei Unii. A na wiosnę 1997 ŁKS niespodziewanie pokonał Widzew 1:0 na boisku przy alei Piłsudskiego (dopiero po raz drugi w historii).
Motywacja w obozach obu łódzkich drużyn była więc olbrzymia i to przełożyło się na poziom i dramaturgię spotkania, które okazało się... "nie dla sercowców", jak to napisano w jednej z gazet już po zakończeniu meczu. Dość powiedzieć, że piłkarze Widzewa i ŁKS-u strzelili w nim łącznie 5 goli, a sytuacja zmieniała się jak akcja w dobrym sensacyjnym filmie.
Najpierw to widzewiacy prowadzili po ładnej akcji Dariusza Gęsiora i golu Mołdawianina Alexandra Curtiana (23. minuta), który niespodziewanie został ustawiony przez trenera Smudę jako napastnik. 11 minut później rywale wyrównali po celnym strzale głową Mirosława Trzeciaka. W drugiej połowie to ŁKS wyszedł na prowadzenie, tym razem po główce Marka Saganowskiego (64. minuta), ale już siedem minut później radował się kilkutysięczny sektor kibiców Widzewa, gdy Mirosław Szymkowiak dopadł do bezpańskiej piłki w polu karnym ełkaesiaków i szybkim strzałem zaskoczył Bogusława Wyparłę. Gdy wydawało się, że kolejne derby na stadionie ŁKS-u zakończą się remisem, na szarżę w pole karne gospodarzy zdecydował się Radosław Michalski. Próbował go powstrzymać Tomasz Cebula, ale tak niefortunnie, że sędzia wskazał na 11. metr. Karnego wykorzystał Andrzej Kobylański i Widzew odczarował stadion przy alei Unii oraz rywala, bo wygrał 3:2.
- Nie pamiętam tak dobrych derbów Łodzi. Było to dramatyczne spotkanie. Nie muszę dodawać, że cieszę się. Również dlatego, że wzięliśmy rewanż za pechową porażkę 0:1 wiosną na własnym stadionie. Ten wynik stwarza nam nadzieję na trzeci z rzędu mistrzowski tytuł. Wiosną zarówno z ŁKS, jak i z Legią gramy na swoim stadionie - mówił po meczu Franciszek Smuda. Niestety, dla niego i kibiców Widzewa, te słowa nie okazały się prorocze, bo runda wiosenna 1998 nie była dobra w wykonaniu drużyny z alei Piłsudskiego, ale to już jest temat na zupełnie inną opowieść...